piątek, 15 marca 2013

Góry...

Wiecie co? Tak mnie dzisiaj napadło, żeby podzielić się z wami cząstką mojego życia. I nie chodzi tu o same kolarstwo, choć tematy częściowo się na siebie nakładają. 
Enjoy.

     W góry jeździłem razem z rodziną odkąd pamiętam. Zawsze stałym punktem wakacji był wyjazd na południe Polski. Od najmłodszych lat, razem z dziadkami i całą rodzinką jeździliśmy do Piwnicznej Zdrój, choć sam tego dobrze nie pamiętam. Jedyne przebłyski mojej dziecięcej świadomości to domek przy ulicy i torach kolejowych z widokiem na Poprad. Pamiętam jeszcze jak p. Janek, który był kolejarzem, zawsze gdy przejeżdżał koło naszego domku wielkim, z punktu widzenia dziecka, pociągiem, wesoło trąbił. Nieważne która była godzina... 
     I to są jedyne rzeczy, które pamiętam z Piwnicznej. Tam też pierwszy raz poznawałem góry - w szczególności Beskid Sądecki. Zdobyłem pewnie wiele szczytów, choć częściej w "siedzonku" na plecach taty, niż pieszo, na swoich grubych nóżkach... Tak, grubych. Bo jak byłem mały, łatwiej było mnie przejść górą niż dookoła. Już 6 miesięcy po moim urodzeniu ważyłem 9 kilogramów... A pierwsze kroki zrobiłem w stronę... Delicji. Ale z tamtego Tomka niewiele zostało.  

     No... i wracając do tematu gór... Kolejne przebłyski świadomości pochodzą już z Tylmanowej. Tak nazywa się wieś, niedaleko Krościenka i Szczawnicy, położona między Pieninami, Beskidem Sądeckim i Gorcami. W tej pięknej wsi mój tata, w 97 roku zdecydował się wybudować dom. Tak właściwie to górale by spojrzeli na mnie z politowaniem, bo to żaden dom. To najprawdziwsza w świecie góralska CHAŁUPA! 
      I te miejsce jest moim najbardziej ukochanym miejscem na całej kuli ziemskiej. Można by powiedzieć, że od wieku 5-ciu lat spędziłem tam 1/6 swojego życia. Wyglądało to prawie zawsze tak samo: W sobotę, po zakończeniu roku szkolnego wsiadaliśmy w swojego wesołego, zielonego busika i jechaliśmy w góry. Wracaliśmy w dzień przed kolejnym rokiem zmagań w szkolnej ławce. Bo po co siedzieć, w smutnym Poznaniu, skoro można wyjechać na spokojną wieś i bez obaw o dzieciaki spędzać tam całe wakacje? - takie było myślenie moich rodziców, za co im teraz bardzo dziękuję.
      Tak wyglądały zawsze moje wakacje. Pełno wycieczek, kąpanie się w Dunajcu, który jest oddalony o jakieś 50m od chałupy, chodzenie po górach, wspólne zabawy z tutejszą dzieciarnią, spotkania z kuzynostwem, którzy mieli podobny domek do naszego, wycieczki do Szczawnicy na gokarty, do Krościenka i Nowego Sącza na lody, do Starego Sącza na ciastka w naszej ulubionej ciastkarni.  Dodatkowo, jako że chałupa nie jest mała i może w niej spać nawet do 25 osób, bardzo często (praktycznie ciągle) mieliśmy jakiś gości. A to ciocia, kuzynostwo, albo babcia z Lublina. Po raz czwarty tego samego roku wchodziliśmy na Trzy Korony, ale nam to odpowiadało. W końcu znaliśmy te szlaki na pamięć i zadziwialiśmy kolejnych znajomych naszą znajomością każdej rzeczy znajdującą się za zakrętem górskiego szlaku... I czego więcej potrzebuje dzieciak w wakacje? Niczego.
      Lata mijały, a w naszej rodzinnej rutynie wakacyjno-wyjazdowej nic się nie zmieniało. Do tej pory pierwsze skojarzenie ze słowem "wakacje" to Tylmanowa. 
     Tam pokochałem góry, i ta miłość siedzi głęboko w sercu i chyba nigdy nie zginie. Siedząc w bloku, w wielkim mieście ciągle tęsknie za tymi widokami, za moim ulubionym oknem, gdzie przesiadywałem całymi dniami czytając książki...

    Sam widok tego okna działa na mnie tak jakoś uspokajająco. Przypominam sobie ten beztroski czas, gdy jedynym problemem było to, czy przejść się dzisiaj gdzieś, czy pójść połowić ryby, czy też leżeć i się obijać. 

I tak teraz się nad tym zastanawiam, czy ta moja miłość do gór od dziecięcych lat, nie wpłynęła na to, że uprawiam taki a nie inny sport... W końcu to jest kolarstwo górskie. Na pewno coś w tym musiało być. Pragnienie jak najczęstszego powrotu w wypiętrzone różnymi orogenezami gór było (i de facto nadal jest) silniejsze ode mnie. Tęsknota za górami okazała się na prawdę silna. Tak więc jeżdżę w okół płaskiego Poznania, żeby tam, w miejscu które tak dobrze wspominam, jeździć do woli. 
     Paradoksalnie, na rowerze w Tylmanowej dużo nie pojeździłem. A na pewno nie tyle, ile bym chciał. Gdy zaczynałem, dwa lata temu, trenować, było mi strasznie ciężko w tych górach jeździc i cały czas padało, więc częściej wybierałem czarną mieszankę skał - asfalt. W zeszłym roku miałem taaaakie plany co do podbojów okolicznych szczytów. Trochę się udało, ale potem kontuzja usadziła mnie w miejscu. O tak, w końcu do woli mogłem siedzieć w swoim oknie! Zawsze jakieś plusy, nie?

    I teraz tylko odliczam dni, do momentu powrotu. Nie chodzi tutaj tylko o Tylmanową. Powrotu ogólnie w góry. Zawsze mnie przechodzą takie dziwne dreszcze, gdy jadąc na wyścig, drogi zaczynają falować, zaczynają się coraz ostrzejsze skręty spowodowane kolejnymi pagórkami.... Czując, że jestem już w górach, czuje się spokojniejszy. Czuje się wolny. Spada ze mnie cała presja, cały stres, wszystkie obawy... Bo wiem, że w górach jestem sobą, że albo jestem na spokojnych wakacjach, albo jadę się ścigać. 

Góry kojarzą mi się tylko i wyłącznie z pozytywnymi sprawami... 
I niech tak zostanie, bo za to je kocham.











Tomek

2 komentarze:

  1. Bardzo fajny wpis, a zdjęcie z oknem świetne :)

    W dzieciństwie nie spędzałem w górach tyle czasu co ty, ale często jeździłem z rodzicami i bratem w Sudety. Na dłuższe wakacyjne wypady głównie Karkonosze, a na jednodniowe wycieczki Rudawy Janowickie, Góry Wałbrzyskie albo Bardzkie.

    Nie pamiętam jak częste były te jednodniowe, ale musiały być częste, skoro je pamiętam (chociaż przez mgłę). Jako obrzydliwie leniwe dziecko nigdy tych wypadów nie doceniałem. Dopiero, gdy kupiliśmy samochód, rodzicom już chyba trochę z wiekiem przeszła forma. Zauważyłem jak bardzo mi gór brakuje.

    Zbiegło się to w czasie z początkiem rowerowej zajawki (akurat na to nakręciło mnie bikeforum i rowerowe zdjęcia z gór Miśq, Neverminda i bikestatsowe relacje Tiviga). Pierwszy wyjazd z kolegą w góry był dla mnie nieco bolesnym doświadczeniem - nie dawałem rady podjechać na przełęcz o przewyższeniu może 200m, ale co się dziwić, jeżdżąc rowerem tylko wokół Wrocławia nie miałem okazji zasmakować tego rodzaju wysiłku.

    Dzisiaj długie podjazdy idą mi już nieco lepiej. W górach bywam co jakiś czas (i rodzinnie i z rowerem), a moim ulubionym pasmem jest Masyw Śnieżnika oraz Góry Bialskie. Myślę, że gdyby nie rodzice, a później bikeforum i bikestats to nie poznałbym wielu fajnych ludzi :)

    OdpowiedzUsuń
  2. PIĘKNE PODSUMOWANIE! Naprawdę baaardzo mi się podoba :)
    Całusy, Dorota

    OdpowiedzUsuń