czwartek, 24 sierpnia 2017

Ochotnica MTB 4 Towers - czyli jak pojechać pierwszą etapówkę w życiu.

Chyba wypadłem z wprawy. Z pisania postów oczywiście. Od ostatniego minął... ponad rok. Mniej więcej tyle samo co od ostatniego wyścigu. Więc nie pisałem. Bo nie miałem o czym. Jednak teraz nadarza się okazja, więc wytężając moje (chyba ostatnie ostatnie trzy) szare komórki postaram napisać o starcie w Ochotnica MTB 4 Towers - trzydniowej etapówce.

Pierwsza myśl o tym, żeby wystartować w jakimś wyścigu etapowym krążyła mi po głowie od kilku lat. Do tej pory trudno było ten pomysł zrealizować, jednak gdy tylko w sieci pojawiła się informacja, że w Ochotnicy będzie organizowany trzydniowy wyścig wiedziałem, że to jest to. W miejscowości obok od dziecka spędzałem wakacje, potem wiele lat trenowałem na tamtejszych trasach. Ustawiłem sobie wakacje, klik klik, zapisałem się i gotowe. Formalnie.

Na miejsce przyjechałem półtora tygodnia wcześniej, żeby w ogóle coś pojeździć. Wiadomo - jestem w seminarium, nie da się za bardzo trenować, więc do wakacji miałem zrobione... chyba z 800 km. Niewiele. Tyle co kiedyś w 3 tygodnie stycznia. Ale co tam. Potrenowałem trochę, poznałem trasy, załamałem się kompletnie, siedem razy rezygnowałem ze startu, wypocząłem dwa dni i... stało się.

1 dzień - piątek - 36,5 km / 1500 m w pionie. 

Założenie na pierwszy dzień - przejechać i się nie ujechać. Oba dystanse (FUN i PRO) jadą tą samą trasę. Generalnie krótka, ale wymagająca. 1500 m w pionie na 36 km już mówi, że będzie co robić. Odjąć do tego 5 km rozpoczęcia praktycznie po płaskim + gdzieś dwa kilometry płaskich asfaltów przejazdowych daje nam nagle 29 i 1500 w pionie. Dlatego nie można za bardzo szaleć. Nie chcę się zajechać w pierwszy dzień, więc postanawiam od początku jechać swoim tempem, spokojnie. 

Jak wspomniałem pierwsze kilka kilometrów to płaska rozjazdówka. No może lekko w dół. Jest nas 47 osób, peletonik mały, więc nikt nie szarpie. Z osób jadących kojarzę Michała Ficka, kilka nazwisk obiło mi się o uszy. Nie ma nikogo przypadkowego, jak to często trafia się na jednodniowych imprezach. Wszyscy wiedzą po co i jak się jeździ. Atmosfera spokojna.

Gdy tylko zaczął się pierwszy podjazd od razu spłynąłem do drugiej części peletoniku. Niczym jednak się nie przejmując, kręciłem nogami na jak najwyższej kadencji, co by nie kwasić za mocno. Powolutku po zjeździe w teren zacząłem się przesuwać do przodu, żeby pod koniec podjazdu na
ostrej ściance wyprzedzić kolejnych kilku butujących. Zjazdy znam więc hop, hop, prawa, lewa i gdy wjeżdżamy na płaski odcinek w Tylmanowej łapię grupkę i wspólnie suniemy do głównego podjazdu pierwszego dnia. 
Wg Stravy - 5km średnio 10%. Ale w rzeczywistości płasko, płasko, płasko, ścianka. Płasko płasko, płasko, ścianka. Taki interwal. Gorce tak mają.
Podjazd rozpoczynam z Łukaszem Latusikiem i z Maciejem Głowackim. Wspólnie wspinamy się, dzielnie razem butujemy jeden odcinek. Pod koniec podjazdu zaliczam jedyną na trasie kałużę błota i oczywiście muszę się cały uwalić. Tak lubię. Takie SPA. Szybki zjazd do Zabrzeży gdzie nadrabiam trochę nad chłopakami, jednak tylko gdy zaczynamy kolejny podjazd wszyscy w trójkę zjeżdżamy się z powrotem. Nikt nie szarpie, chociaż podjazd po płytach do lajtowych nie należy. 
Kiedy kończą się stromizny mamy chwilkę czasu na rozmowy, dowiaduję się, że Łukasz jest z mojego dystansu (tego krótszego) i mojej kategorii. Jedziemy wspólnie, choć widzę, że na płaskim mój kolega z kategorii zaciąga mocniej, ale po kilku kilometrach krótkich interwałów lekko odpuszczam, Wiem, że pod koniec będą na nas czekały jeszcze z dwie, trzy ostre sztajfy, a kolejne dwa dni nie będą lekkie. Ciągle w głowie powtarzam sobie: "Luz Tomek, luz. Jeszcze dwa dni. Nie szarp." Tak właściwie to trzeba uważać. To mój pierwszy dzień wyścigowy więc nie mam zielonego pojęcia jak zareagują moje nogi na kwas wyścigowy. 

Chłopacy odjechali, a ja swoim tempem. W pewnym momencie przed stromym podjazdem zobaczyłem, że mogą mieć już z ponad minutę przewagi. "Luz Tomek. Jedź swoje." Tak też robię, jednak za chwilę zaczyna się robić stromo, więc "Luz Tomek" już nie obowiązuje. Teraz czas na system 0-1. Albo jadę, albo nie. Wolę jechać, więc przyciskam trochę. Po kilku kolejnych kilometrach ostrej jazdy podnosząc głowę zobaczyłem przed sobą Łukasza i Macieja. Ich takie stromizny chyba nie cieszą, więc po jakimś czasie zostawiam za sobą Macieja (przy okazji ściągając go ze złej drogi, bo przeoczył strzałkę) i zaczynam zbliżać się do Łukasza. Wiedziałem, że przede mną dwa ostatnie podjazdy, więc postanowiłem powalczyć o miejsce w kategorii. Tuż przed ostatnim zjazdem miał z 10 sekund przewagi. 


Łukasz nie należy do tych co źle zjeżdżają, więc dojście go trochę trwa. Ostatecznie w połowie zjazdu jesteśmy już razem. Lecimy w dół po luźnych kamieniach. Ostro telepie. Trzeba się pilnować. Próbowałem kilka razy wyprzedzić i zaatakować, ale nie było aż tak dużej różnicy prędkości. Dopiero pod koniec zjazdu, gdy już zbliżaliśmy się do domostw znalazłem lukę, więc... prawa i ogień. Trochę na za dużym ryzyku, ale znałem zjazd więc robię kilka sekund przewagi, ładnie kleję dwa zakręty po luźnych kamieniach i wylatuję na asfalt. Do mety 2 kilometry lekko z górki. Mam kilka sekund. Spróbuję. Blat - ośka, pozycja jak na czas i dzida do mety. Wcześniej zakładałem, że już tu będę jechał lekko, ale w momencie walki lecę 50 km/h. Dwa zakręty, trochę kamieni i wpadam na metę. 5 sekund przed Łukaszem. 


Potem dowiaduję się, że jestem drugi. Ucieszyłem się (chociaż w kategorii wiekowej ostatecznie było nas tylko trzech). Potem ucieszyłem się jeszcze bardziej, bo okazało się, że także drugi OPEN. Tego się nie spodziewałem. 

36,5 km, 1500 m w pionie, czas: 2:17:05, do 1 OPEN 40 sekund straty. Nieźle. 


2 dzień - sobota - 36 km / 1520 m pionie

Cyferki podobne do pierwszego etapu, jednak jazda trochę inna. Dziś do zdobycia wieża na Gorcu, więc trochę się trzeba powspinać. 
Startujemy o godzinie 11. Nogi od rana jakoś dziwnie dobrze się czują, więc po pierwszym dniu wyścigowym nie ma tragedii.
Ruszyliśmy bardzo spokojnie. Dwa pierwsze kilometry lekko w dół, dopiero potem ma zacząć się rzeźnia. I to prawdziwa. Czeka nas podjazd na Twarogi. Z takim asfaltem jeszcze nigdzie się nie spotkałem. Trzeba jechać swoje. 1,7km, średnio 15%, miejscami ponad 30%. To pierwsze kilometry, więc nie można przesadzić. Jak zwykle, wszyscy na początku mnie wyprzedzają, sam zaczynam nadrabiać po kilkuset metrach. Współczuję tym, którzy mają twarde przełożenia (widzę, że Łukasz mocno walczy). Zostawiam go pod koniec podjazdu, Maciej też po drodze gdzieś zostaje, więc lecę sam. Nie nastawiam się na nic, tylko po wyjeździe na płaskie zaczynam kręcić swoje. Jadę razem z panem Stanisławem Niewiadomym (tata Kasi :) ) i wspólnie zaczynamy zjazd w stronę Tylmanowej. Chcąc wykorzystywać moje atuty (nadwaga) odjeżdżam. Po drodze mijam Michała Ficka, który zakłada dętkę po laczku. Pech to pech, ale Michał jest koń i sobie potem to nadrobi. Wpadam na asfalt, łapię bidon od znajomego księdza Wojciecha (niezła obsada prywatnego bufetu, nie?) i zaczynam kolejne kilometry dobrej wspinaczki. 16 kilometrów bez większych zjazdów. 
Góra, góra, lekko w doł. Góra, góra, lekko w dół. Ciężko się jedzie, bo nie ma gdzie odpocząć, jednak po kilku kilometrach wpadam na Daniela Majkowskiego. Zaczynamy naszą dwójkową jazdę i w międzyczasie trochę rozmawiamy. Mój kompan z dłuższego dystansu dowiaduje się, że jestem w seminarium i że już nie trenuję. Odpowiada mi na to, że też chciałby tak jeździć nie trenując. I w sumie wtedy zrozumiałem, że jest coś w tym dziwnego. Na liczniku przez cały rok przekręcone 1200 km. Pierwszy ostry kwas półtora tygodnia temu. Żadnych startów. Specjalnych przygotowań. A jadzie się dobrze. Ba, nawet bardzo. Bo podjazdy na równo z trenującymi cały rok, ścigającymi się, ludźmi którzy mają już pod 10 tys. km. Pobijam swoje KOM-y z przed kilku lat... Ciekawe. I raczej niezrozumiałe. 
Tak wspólnie zbliżyliśmy się do Gorca. Daniel trochę odjeżdżał w lżejszych momentach, ja nadrabiałem na sztajfach i krótkich zjazdach. W końcu jednak po długiej mordędze dojechaliśmy na Gorc. 16 km sukcesywnej wspinaczki dało się we znaki. A teraz to, co Tomki lubią najbardziej. Dzida w dół. 
Zjazd znałem wcześniej, od początku szeroko, bezpiecznie, bez kamieni, ale im bliżej końca tym trudniej. Robi się stromo, wyskakują kamienie, skałki. Końcówka to już ostra rąbanka po kamlotach. Wszystko suche, rusza się... To super! Można nadrabiać. 
Stwierdziłem jednak, że nie szaleję. Nie chcąc się rozwalić postanawiam, że będę jechał roztropnie. Ta. 
W połowie zjazdu w jednej z kałuży zobaczyłem ślady dwóch rowerów. Tak myślałem, że jadę w okolicy pudła OPEN, ale nie wiedziałem kto oprócz Maćka Ścierskiego mógł mi odjechać. Kilkaset metrów dalej zobaczyłem, że nad drogą unosi się kurz... Żadnego motoru nie słychać... no to gonimy. Chwilę później wyskoczył przede mną Adam Galman. Doszedłem, odczekałem, prawa moja i leeecimy. 
Na koniec zjazdu miałem dużą przewagę. Wpadłem na asfalt i pognałem do mety. Nie była to jednak taka szaleńcza ucieczka jak wczoraj, tylko już kontrolowanie sytuacji. Do mety udało się utrzymać przewagę i nawet trochę sił. Etap był ciężki, podjazd pod Gorc straszliwie nieprzyjemny, ale drugi dzień z rzędu na ostatnim zjeździe wygrywam drugą pozycję OPEN (przy okazji wykręcając najlepszy czas zjazdu wśród wrzucających wyniki na Stravę. A wrzuca cała czołówka). Miłe. 
W momencie kiedy do mety dojechał Adam nawiązał się dialog:
"- Ksiądz? (dzień wcześniej byłem w koloratce na dekoracji)
- Prawie. Kleryk.
- Zjeżdżasz jak szatan. Ale nie mówię głośno, żeby tam na Górze nie słyszeli." 


36 km, 1520 m w pionie, czas: 2:18:16, 2 miejsce OPEN, 2 w M2. 


 3 dzień - niedziela - 33 km / 1500 m w pionie.

Od sobotniego popołudnia pada. Nie. To jest złe określenie. Leje. Ciągle. Ostro. Bardzo chcę, żeby deszcz zrobił swoje i przestał, ale nic takiego się nie dzieje. Wizja 52 km i 2100 w pionie nie jest za wesoła. Kilkanaście stopni w Ochotnicy, na Lubaniu który mamy zdobić 8. Na szczęście organizatorzy pytają nas co o tym sądzimy. Skracamy rundę do 33 km zostawiając dwa podjazdy pod Lubań. Usuwamy najmniej błotoodporną część trasy. Jechałem tam tydzień temu, w prażącym upale, a i tak trzeba było miejscami butować. O 9:30, po krótkiej rozgrzewce rozpoczynamy nasz bój. 
Nastawienie jest proste. Obronić pudło OPEN. 8 minut przewagi nad Maciejem Głowackim i 10 minut nad Adamem Galmanem wyglądają optymistycznie. Trasa składa się z dwóch długich podjazdów i zjazdów. Od początku trzymam się czołówki. Odjeżdża Michał Ficek, odjeżdża trochę Maciek Ścierski. Jadę w grupce za nimi. Wczoraj zmieniłem tylną oponę. Wjechał prawie nowy Specialized The Captian i bardzo ładnie trzyma na mokrych podjazdach. Nawet w miejscu gdzie wszyscy butują udaje mi się podjeżdżać. Lepiej dla moich nóg i wiadomo... nadrabia się sekundy. Jadę ciągle koło Adama. Raz on z przodu, raz ja... 
I na 4 kilometrze łup. Łańcuch. Zerwany. Super. 
Szczerze? Nawet się nie wkurzyłem. I tak do tej pory szło mi jakoś nadzwyczajnie dobrze, więc po prostu zabrałem się do naprawy. Znaczy wpierw wyżebrałem skuwacz. W miarę szybko. Rozkułem, założyłem łańcuch. Miałem swoją spinkę, więc myślałem, że w 5 minut się zmieszczę. Ale ilość błota sprawiła, że skopałem sprawę. Spinka nie do końca wskoczyła, ja próbowałem zaciągnąć i skrzywiłem ją. Do tego się zablokowała. Więc żebrałem teraz o spinkę. Po kilku minutach dostałem, potem walczyłem z usunięciem zepsutej. Zakładając nową wszystko wyczyściłem izotonikiem... i wskoczyło. Pierwszy raz w życiu zakładałem spinkę w deszczu, mrozie, błocie... 13 minut i 20 sekudnd w plecy. To co? Gonimy? Jazda!
Jeszcze do końca podjazdu nadrobiłem 3 pozycje. A byłem na szarym końcu. Dojeżdżając do bufetu, według swojego zwyczaju, z daleka rzuciłem bidonem. Ja miałem w tym czasie dojechać, odebrać już napełniony i ruszyć w gonitwę dalej. Niestety. Bidon spadł na jakąś skałkę, która nie chciała leżeć w jakimś innym miejscu. I się rozpadł. Bomba. Zjadłem na zapas żela. Wypiłem na zapas. I gonimy dalej.
Rozpocząłem zjazd. 
Wiedziałem, że podjeżdżam raczej z rywalami na zero. Może małe różnice. Trzeba więc nadrabiać na zjazdach. I mimo błota, kamieni, korzeni leciałem w dół jak głupi wyprzedzając kolejne osoby (po etapie: "Słuchaj, tam u góry ktoś musi nad tobą czuwać. Bo jak nadrabiałeś to myślałem, że na tym zjeździe się zabijesz"). Skakałem nad pieńkami, składałem się w zakręty. Fajna sprawa. Wykręciłem najlepszy czas zjazdu tego dnia. A co. 
I zacząłem drugi podjazd... Deszcz lał coraz mocniej. 3/4 drogi którą jechaliśmy płynął strumień. Mając doświadczenie takiej pogody wykorzystywałem go w wielu miejscach. Po bokach, w błocie czasami było ciężko o przyczepność, jednak w strumieniu, gdzie całe błotko jest wypłukane można fajnie jechać. Tylko się nie widzi po czym. Ale przynajmniej się jedzie. 
W połowie podjazdu zacząłem doganiać pojedynczych kolarzy. Podjeżdżałem, prosiłem o łyka wody i jechałem dalej. Życzliwość wszystkich była bardzo duża, bo praktycznie wszyscy chcieli mi oddawać bidon, żebym wziął. Miłe. W głowie jednak tylko jedna myśl:  "gonimy, gonimy, GONIMY". Ostatni podjazd wyścigu. Na prawdę się starałem. Dawałem z siebie wszystko, choć czułem, że to może nie wystarczyć. Mimo to, kilka kolejnych osób wyprzedziłem. Odcinek który trzeba było butować prawie wbiegałem. Przed szczytem dogonił mnie jeszcze jeden chłopak po awarii, ja dogoniłem Łukasza Latusika... i wspólnie zaczęliśmy ostatni zjazd. Zaczęliśmy. Bo po chwili już leciałem sam. Na granicy błędu. Adrenalina robiła swoje, hample tylko w konieczności, a tak to dokręcamy, dokręcamy. W życiu bym tak nie zjeżdżał. W takich warunkach, błocie, zmęczeniu. Ale wiedziałem, że w klasyfikacji może być ciasno. 
Ostatnie 2 km lekkiego podjazdu asfaltowego praktycznie mnie zniszczyły. Kierownica w zębach, zapiek niesamowity... Byle się obronić. 

Wpadłem na metę i padłem. Wyścig na zero. Czyli? Zero sił. Chyba się udało. 

A potem liczenie. Obroniłem? Tak! Adam Galman wskoczył na 2 msc. OPEN, ja zająłem ostatecznie 3. Niesamowite uczucie, kiedy po 13 minutach straty gonisz w deszczu, błocie, ryzykujesz, żeby obronić pudło OPEN w generalce... i się udaje! Zachowałem jeszcze 3,5 minuty przewagi nad Maciejem Głowackim. 


Co ciekawe... porównując czasy na Stravie obliczyłem (oprócz tego, że serio wykręciłem najlepsze czasy tego dnia), że na dwóch długich zjazdach nad Maciejem zrobiłem trochę ponad 5 minut przewagi... Czyli gdyby nie zjazdy to byłbym czwarty w generalce. Ostra sprawa. Jednak na coś te szaleństwa się przydają. :)


Trochę podsumowania...
Serio nie wiem jak wytłumaczyć moją dobrą dyspozycję na tym wyścigu. Gdybym trenował, gdybym się ścigał, gdybym się przygotowywał specjalnie to bym rozumiał... ale tak... Wiadomo, pamięć mięśniowa jest, wydolność jakaś tam też została... ale to jak mi się jechało jest już trudniejsze do zrozumienia. To chyba jakaś pomoc z Góry. Czy to zalicza się do nielegalnego dopingu? 

Ostatecznie w kategorii M2 zająłem 2 miejsce, OPEN - 3. Pierwsza etapówka w życiu odhaczona. Było świetnie. Trzeba przyznać, że organizacja na najwyższym poziomie, świetna atmosfera (!).dużo fotografów, dobre posiłki regeneracyjne, mechanicy, bufety, spoko nagrody... Trasy bardzo, bardzo wymagające. Jest gdzie się ścigać. Frekwencja była trochę słaba, ale to w kolejnych latach będzie się zmieniać. Przyjeździe. Warto. :)
 



Tomek -MTB

sobota, 11 czerwca 2016

Ile pracy... ile zadań... - czyli z lekkim uśmiechem o tym co teraz robi Tomek-MTB.


­­­­­­Ile pracy! Ile zadań!
Cały dzień jest pełny zmagań
Tu wykłady, tu spotkania
Z braku czasu boli bania

Tak więc mocno postanawiam
Co dzień zdanie te powtarzam
Że już czasu nigdy więcej
Nie zmarnuję… umrę prędzej

Biorę się więc do nauki
To wymaga wielkiej sztuki
Tak bez kawy, tak na sucho?
Oj, wygląda to już krucho

Więc wsypuję do kawiarki
Najlepszej kawy trzy miarki
Zapach się unosi mocny
Oby czas ten był owocny

A siadając już do biurka
Przed moimi drzwiami zbiórka
Bo koledzy z mego roku
Już szykują się do skoku

I tak wchodzą grupeczkami
Ze swoimi kubeczkami
By kolega z naszej ławy
W samotności nie pił kawy

I choć kawa gniew mój koi
To nauka w miejscu stoi
Więc po kawie ich wypraszam
Na… za tydzień ich zapraszam

Siadam więc do biurka mego
By z nauką dopiąć swego
Piję kawy też ostatki
Ale zaraz… gdzie notatki?
  
Szukam wszędzie, nigdzie nie mam
Więc myślenie swe już zmieniam
Może Marcin wziął je wcześnie?
Idę więc do niego spiesznie

Wbijam prosto do Marcina
Spina wielka mnie już trzyma
A on widząc puls mój żwawy
Leje dla spokoju… kawy

Co więc robić, pytam śmiało?
Czy to się zmarnować miało?
Przecież miał on urodziny
I tak zeszło pół godziny

Więc gdy zjadłem już roladki
Pytam go o me notatki
A on patrzy ze zdziwieniem
„Czy zarządzam twoim mieniem?”

Co więc robić? Gdzie ich szukać?
Czy do wszystkich braci pukać?
Bardzo szybko więc wychodzę
W bólach w głowie plan swój rodzę

Więc na furcie biorę kaczkę
By zapytać naszą paczkę
Czy ktoś nie wziął mych notatek
Wielkiej pracy mój ostatek

I wnet Wojtek do mnie dzwoni
Słychać w głosie, że się broni
Że on nie chciał, że tak wyszło
Nie wie co do łba mu przyszło

Prosto idę więc do niego
By z szukaniem dopiąć swego
A on nie chcąc ze mną zwady
Przepraszając… leje kawy
  
Skruchy tej olać nie można
Bo postawa to bezbożna
Piję więc gadając mile
I godzina mija w chwile

I na koniec pytam śmiało
Co tu do mnie wrócić miało?
A on dusząc się ze śmiechu
Mówi do mnie bez pośpiechu:

„Cały dzień tak tutaj siedzę
Nikt nie przejdzie przez mą miedzę
W samotności tu konałem
Z notatkami… żartowałem”

Czy to prawda? No nie wierzę!
Złość mnie bardzo wielka bierze
Włosy z głowy już wyrywam
I o pomstę nieba wzywam

Na korytarz wiec wychodzę
I wnerwiony bardzo srodze
Na rektora prosto wpadam
„Choć tu Tomku, coś Ci zadam”

Sto kartonów mi pokazał
Docelowe miejsce wskazał
„Weź te książki do mnie proszę”
Więc posłusznie tak je noszę

Biegam z nimi w wielkim pocie
Dwie godziny… po robocie
Ledwo się po pracy zbieram
A notatek ciągle nie mam

Już mi trzęsie się podbródek
A ksiądz rektor bez ogródek
„Wielką pracy miałeś dawkę
Może chcesz też wypić… kawkę?”
  
Słabo byłoby odmówić
No więc co też miałem mówić?
Przy stoliku se usiadłem
Kawę spiłem… ciastka zjadłem

Po godzinie się zebrałem
Do pokoju się udałem
A notatek jak nie miałem
Nadal nie mam… ciała dałem

To dwudziesta już godzina?
Wszystko mówi moja mina
Toż to przecież senna zmora
Bo wybiła kręgów pora

Na dzielenie się udałem
Zwierzyć się tam komuś chciałem
Lecz według starego prawa
Dziś imieninowa… kawa

Już bez buntu to przyjąłem
Kawę tę na klatę wziąłem
A tuż po niej, jak to bywa
Każdy się do siebie zmywa

Teraz czas jest na spoczynek
I tak pełniąc mój uczynek
Nie chcąc kumpla ciągle budzić
Nie chcę się nauką trudzić
  
Z notatkami spokój dałem
Więc do spania się udałem
I pomimo kaw tych mocnych
Do krain przeszedłem nocnych

Tak więc czytelniku miły
Gdyby myśli Ciebie biły
Co robimy tu w samarze
W tym ogólnym naszym gwarze

Jak to widać mnóstwo zadań
Cały dzień jest pełny zmagań
Same naukowe sprawy
Już na myśl tę chciałbym… kawy.




Pozdro!
Tomek-MTB :)


sobota, 7 maja 2016

Jak zostać kolarzem. Amatorem.

Tak. Lubię ten moment. Stoję w sektorze, odliczanie. Wszyscy odpalają pulsometry, chwytają porządnie kierownicę i wraz z wystrzałem ruszają. Potem następuje fala dźwięków wpinania się w SPD-y całego kolorowego peletonu. I…? Dzida! Znów wyścig. Tak jak kiedyś. Prawo, lewo, jedno koło, drugie koło. Prawa moja. Beztlen i zapiek. Wszędzie na styk, kierownica w kierownicę. Trochę adrenaliny, mocne zaciągnięcia.
Na twarzy zmęczenie, nogi bolą niemiłosiernie, ale w środku radość. Tak dobrze znów wrócić na trasę wyścigu.

Trochę przytrzymać koło, dać długą mocną zmianę na szosie, odskakiwać na krótkich zjazdach. Ryzykować na zakrętach, wyprzedzać kolejne osoby. Jestem w żywiole.
Łapię żela, rozwalam manetkę, walczę z łańcuchem, próbuję wrzucić na dużą tarczę, sprzęt nie współgra. Robię wszystko, żeby stracić jak najmniej czasu. W końcu stwierdzam, że jadę z młynka wszystko. Kadencja non-stop ponad 100, 110, ale daję z siebie wszystko. Idę w trupa. Nogi pieką, walczę o każdą pozycję, nadrabiam na zjazdach podjazdy wykorzystuje na urywanie rywali. Zakręty łokieć w łokieć, byle nie dać się zblokować. I w końcu wpadam w okolice mety. Jadę do końca wszystkim co mam, sił na sprint brak, jednak na ostatnim wzniesieniu zostawiam dwie osoby.

Na mecie ledwo co łapię oddech, usiadłem sobie. I ten stan po wyścigu… swoje zrobiłem, można odsapnąć. Emocje jeszcze w środku wariują. Mimo zapieku w nogach, wielkiej zadyszki, bolących pleców uśmiech z gęby nie schodzi. To jest to! Dobry wyścig - dałem z siebie wszystko.

Tak samo jak kiedyś! Jak przed kilku laty! No... prawie tak samo. Tylko ten moment, kiedy zadowolony schodzisz z trasy, bo rzeczywiście dałeś z siebie wszystko i podchodzisz do tablicy z wynikami... ulatuje z ciebie całe powietrze… 80 OPEN. Jasny gwint.
Ale jak?! Podchodzisz jeszcze raz. Sprawdzasz. No jak byk, nic się nie zmieniło. Czekaj.. nie, to nie jest numer startowy. No 80-te miejsce.
No tak Tomku - mówię sobie. Przecież jesteś klerykiem i nie jeździsz. No właśnie. Żeby jeździć, trzeba jeździć. A jak się nie jeździ, to się nie jeździ.

I mimo, że wynik jest adekwatny do formy, do tego, że przecież w tym roku zrobiłem tylko 350km (czyli mniej więcej tyle, co kiedyś robiłem w treningowym tygodniu) i mimo, że jest to raczej logiczna zależność… to jednak emocje mówią co innego.
Kurde. Wiecie jak trudny jest mentalny przeskok między wyczynem a amatorstwem? Kilka lat temu często w walce o czołowe lokaty, czasami wywalczona pierwsza dyszka na dużej imprezie, niekiedy nawet jakaś dekoracja, trudne trasy górskie, wymagające… a teraz… 80 OPEN na lokalnym wyścigu…

No co zrobić… Na zdrowy rozsądek: jestem klerykiem, mam inne zadania, inne priorytety niż kiedyś, za to nie mam zbytnio czasu na treningi. Zrobiłem w tym roku dopiero 350km. Mogę przecież jeździć na rowerze dla przyjemności, na wyścigi przejechać się i porywalizować z równymi sobie, poszaleć na jakiejś trudnej trasie. Ucieszyć się z medalu, który każdy dostaje. Po prostu dobrze się bawić.

Ale nie umiem. Jest gdzieś we mnie ciągle ten schemat wyczynowego ścigania. Nie tak prosto się go pozbyć. Przez wiele lat w ten sposób na rowerze funkcjonowałem. Oprócz dobrej zabawy liczył się wynik. Właśnie po dobry wynik spędzałem zimy na rowerze, chodziłem na siłownię której bardzo nie lubiłem, itd..itd…
Jak przełączyć myślenie z "kolarz wyczynowy" na "kolarz amator"? Nie wiem. Może jeszcze potrzeba czasu.

Tak wiec można powiedzieć, że jestem w trakcie stawania się kolarzem - amatorem. Znaczy już tak jeżdżę i tak "trenuję". Teraz jeszcze muszę się do tego przyzwyczaić, że na wyścigach będę walczył… o pierwszą 100 OPEN. Ale i tak będę jeździł. Bo to lubię. ;)

Ot, takie wieczorne wynurzenia.

Do usłyszenia. :)
Tomek-(corazbardziejamator)-MTB.


środa, 20 kwietnia 2016

O pewnym zniknięciu

Zniknął. 
Półtora roku temu. Po prostu zapadł się pod ziemię.  Napisał, że zwija manaty i mimo  tego, że poruszające się istoty ludzkie powszechnie wiedziały, że słów nie dotrzymuje, to jednak rzeczywiście to zrobił.  Nikt nie wie co się z nim stało…  Rozmowy o nim przerodziły się w opowiadania, opowiadania w historie, te wkrótce zostały legendami. Legendy  bieg czasu zamienił w niedorzeczne mity, w które i tak nikt nie wierzył.
Jednak krasnoludy i nieśmiertelne elfy czuły ten przesuwający się cień. Ciche głosy podnosiły się w starych karczmach, nikt nie mówił głośno, ale dawało się wyczuć, że jednak gdzieś jest. Pogłoski. Nie możliwe, nie możliwe żeby on żył. Pogłoski przerodziły się w plotki, plotki w rozmowy... Podobno go widziano…Sprawa stała się publiczna, choć nadal niepewna… czyżby Tomek-MTB jednak żył?

<werble>…. Ta dam! On żyje!

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Bike Maraton - Myślenice 2015. Debiut, szybkie zjazdy i bolące nogi.



Cześć.
Wracam właśnie pociągiem z gór. I podejrzane wydaje mi się,  że  nie jedzie za bardzo spóźniony, jest czysty, nowoczesny, zadbany… Mam gniazdko żeby podłączyć sobie laptopa… coś jest nie tak. Prawdopodobnie jest to jakiś wschodnioazjatycki pociąg, który zachęca swoją nowoczesnością, a potem wywozi nim ludzi do obozów pracy, albo coś w tym stylu. Dlatego obawiając się tego, ba nawet praktycznie będąc pewnym, że nie dojadę do domu postanawiam jak to zawsze robiłem napisać coś o wyścigu na bloga jeszcze w pociągu. I tym oto sposobem przed dziwnym moim zniknięciem w bezkresach azjatyckiej tundry ostatnim sygnałem jaki przekażę światu będzie wpis o Bike Maratonie w Myślenicach.


sobota, 1 sierpnia 2015

A teraz będę wzbudzał zazdrość


Nie za bardzo wiem co chcę napisać, ale coś chcę. Więc tym cosiem, będzie niniejszym wpis.
Jak pewnie wam bardzo dobrze nie wiadomo, bo niby skąd, no chyba, że czytacie mojego bloga, co byłoby wielce nieprawdopodobne, siedzę sobie właśnie w górach. Tak, właśnie teraz siedzę bo ciężko pisze się wpisy na stojąco. Ale oprócz tego że siedzę (nie tylko kiedy piszę wpis, bo bym rzadko siedział) to jeszcze jeżdżę. No.. ale są pewne „ale”.
Skoro jednak już ustaliliśmy, że nie czytasz mojego bloga, to pewnie doskonale nie wiadomo ci, że szeroko i głośno wybierałem się w te góry (nie tylko siedzieć) wraz z Anką, czyli moją sympatią, która waży sobie poniżej dziesięciu kilo. Tak, takim rowerem. Ale teraz właśnie przechodzę do tego „ale”. Jak myślicie, co jest sercem roweru? Nie. Nie przerzutka Sram. Słabo to brzmi. Tak. Jeśli przyjmiemy, że sercem roweru jest rama, to można powiedzieć, że kolejny raz złamałem Ance serce. Zupełnie niespodziewanie… i dla niej i dla mnie. Po prostu pynkło. A było to na dwa dni przed wyjazdem w góry… Prawdopodobnie sprawcą całej sytuacji był Radek, który zazdrosnym okiem patrzył na moje wakacje z Anką. Zacząłem gorączkowo myśleć. Na funkiel nówkę nieśmigany carbon mnie nie stać, na alu mnie stać, ale nie stać mnie na zmianę korby, bo moja ma jakiśtamultranowyiprawdopodobniemałosztywny patent PF30.. Tak więc postanowiłem znów oddać ramę do sklejenia, co bym mógł sam się oszukiwać, że próbuję coś zrobić. A i tak wiem, że strzeli kiedyś. No ale jako kleryk moją ulubioną rozrywką wakacyjną może być łamanie serca Ance. Rok w rok. Coś w życiu trzeba robić, nie?