Cześć.
Wracam właśnie pociągiem z
gór. I podejrzane wydaje mi się, że nie jedzie za bardzo spóźniony, jest czysty,
nowoczesny, zadbany… Mam gniazdko żeby podłączyć sobie laptopa… coś jest nie
tak. Prawdopodobnie jest to jakiś wschodnioazjatycki pociąg, który zachęca
swoją nowoczesnością, a potem wywozi nim ludzi do obozów pracy, albo coś w tym
stylu. Dlatego obawiając się tego, ba nawet praktycznie będąc pewnym, że nie
dojadę do domu postanawiam jak to zawsze robiłem napisać coś o wyścigu na bloga
jeszcze w pociągu. I tym oto sposobem przed dziwnym moim zniknięciem w
bezkresach azjatyckiej tundry ostatnim sygnałem jaki przekażę światu będzie
wpis o Bike Maratonie w Myślenicach.
Do Myślenic miałem pojechać
czwarty rok z rzędu. Generalnie można powiedzieć, że Bike Maraton w tym miejscu
to pewnego rodzaju miejsce debiutów… w 2012 pierwszy raz wygrałem kategorię M1 na
GIGA, w 2014 pierwszy raz w piątce OPEN na GIGA… a 2015? Pierwszy start w sezonie. Czemu tak
późno? Ponieważ w czasie roku akademicko-formacyjnego w seminarium nie za
bardzo mam czas i możliwości wielkich treningów i startów… ale… swój miesiąc
wakacji przesiedziałem w górach z rowerem, trochę pojeździłem i stwierdziłem, że
mimo potężnej kilkudziesieciokilogramowej (jakiś kilogram? J ) nadwagi i zupełnego
braku formy mogę spróbować przejechać się na wyścigu.
Jak pomyślałem, tak zrobiłem.
W chłodno rozpoczynającą się sobotę wsiadłem z tatą w samochód i po godzinie
jazdy byliśmy na miejscu. Skoro pierwszy start w sezonie, to trzeba załatwić
biuro zawodów, ogarnąć numer i sektor. Na szczęście nie musiałem jechać z
ostatniego, dostałem drugi, tak jak na koniec zeszłego sezonu.
Pojadłem sobie trochę,
pokręciłem, poprzywitałem się ze znajomymi… Przyjechał Wojtek Polcyn, Glon,
Tomek Czerniak, Jasiu Zozuliński, Romek Badura… oj trochę znajomych osób
przewijało się co chwila koło mnie, krótkie rozmowy, przywitania… Po prostu
taka atmosfera wyścigowa. Po roku przerwy, kiedy tak tego mi brakowało, czułem
się tam jak ryba w wodzie.
Na dziesięć minut przed
startem stanąłem sobie w swoim sektorze i spędzając czas na rozmowie z Jasiem
Zozulińskim czekaliśmy na start. Oj, jak to wszystko wyglądało podobnie jak w
zeszłych latach. Tyle tylko, że moje nastawienie trochę inne. Wcześniej
nastawiony na wynik, przygotowany, skupiony, a teraz czekając na dobrą zabawę w
przypominaniu sobie jak się jeździ na wyścigach.
Choć trasę w Myślenicach znałem bardzo dobrze, to jednak
tym razem nie znałem swojego organizmu. Trudno było mi powiedzieć jak zareaguje
na duże ilości kwasu, beztlenu i innych takich, więc decyzję o dystansie miałem
podjąć na trasie. Marzyło mi się GIGA, jak to zawsze jeździłem, ale nie
wiedziałem czy nogi też o tym marzą… Taktyka była jedyna słuszna. Jechać
spokojnie od początku, starając się łapać często oddech… a potem się zobaczy.
O jedenastej ruszył sektor pierwszy,
minutę później my. Pouśmiechałem się do siostry i taty, którzy stali przy
starcie i rozpocząłem pierwszy w tym sezonie wyścig. Raczej z emocji niż wysiłku
tętno skoczyło ładnie do góry, ale przejmować to się tym nie przejąłem.
Wspólnie rozpoczęliśmy pierwszy podjazd… Od samego początku asfalt łagodnie
prowadził nas ku górze, a ja nie za bardzo kwapiąc się do wyprzedzania
podążałem raczej w tyle peletoniku drugiego sektora. Wiedziałem, że nawet jak
pojadę na mega to i tak będzie gdzie wyprzedzać. Starałem się jechać równo, a
na delikatnych wypłaszczeniach nie dokładać do pieca, tylko wręcz przeciwnie,
starać się zbijać tętno i kręcić na wysokiej kadencji. Mimo to, im dłużej
podjazd trwał tym wyprzedzałem kolejne osoby, które po pierwszym skoku
stwierdziły, że muszą trochę odpuszczać. Po wjeździe w teren nastąpił króciutki
zjazd i kolejne kilometry w górę, z tym, że po przyjemnym szutrze. Wspinałem
się spokojnie, jednak coraz mocniej w porównaniu i do mojego startu i do innych
kolarzy.
Przy końcówce podjazdów
znalazłem się w niewielkiej grupce,
której już nie wyprzedzałem. Wiedziałem bowiem, że szutrowe zjazdy sprzyjają
współpracy. I tak też zrobiliśmy. Czasami wysuwałem się na przód, aby naciągnąć
ekipę, a zaraz potem chowałem się za w tym momencie szybszymi. Normalna sprawa.
Końcówka zjazdu była troszkę bardziej
techniczna, wiec pozwoliłem sobie na „lewa moja” i trochę z przytupem puściłem
się ostro w dół.
Oczywiście moja ucieczka nie
była wielka i po kilkuset metrach byliśmy razem i rozpoczęliśmy wspólnie
podjazd
po płytach. Ostro pod górkę, ale na szczęście dla moich nóg nie za długo. Po
drodze siedziała i robiła fotki Ania Olszańska, padło „Cześć. Cześć”, z drugiej
strony „pstryk, pstryk” i poleciałem dalej.
Mimo braku wyścigowych
kilometrów jechało mi się bardzo miło i przyjemnie. Miałem wielką radość z
podjeżdżania, wyprzedzania… po prostu ścigania. Jechałem spokojnie, tak, jakbym
szykował się na dystans GIGA.
Po krótkim wystomieniu minąłem
bufet, dotarłem do rozjazdu i kierując się na dystanse MEGA/GIGA rozpocząłem
delikatny podjazd w stronę rund. Tereny znane, więc jazda płynna. Popatrzyłem
przez chwilę na widoczki i przejeżdżając przez rów rozpocząłem prosty zjazd
terenowy. Mimo, że prosty, to jednak grupka nieźle blokowała. Chyba udało mi
się wyprzedzić z dwie osoby, ale na dużym poziomie ryzyka, więc stwierdziłem,
że poczekam chwilę na asfalt. Gdy tylko nań wpadliśmy ruszyłem w dół. Sprawnie
pokonałem dwie patelnie i następnie po płytach z wiatrem w kasku pokonywałem
kolejne metry wcześniej zdobytego przewyższenia. Co prawda nie miało to
większego znaczenia, ponieważ zaraz miał się zacząć podjazd, ale blokującą
grupkę zostawiłem mocno za sobą i swoim (chyba szybkim :) ) tempem pokonałem ostry
asfaltowy zjazd. Na dole ostra nawrotka, którą za pierwszym razem gdy
startowałem w Myślenicach omal nie przestrzeliłem i pierwszy naprawdę
wymagający podjazd. Długi, wpierw asfaltowy, potem po płytach. Moje przełożenie
26-36 nie pozwoliło na obijanie się, więc stosunkowo mocnym tempem wyprzedzałem
kolejnych zawodników. Dogoniłem pana Jasia, ale na uśmiechy nie było siły. Nogi
trochę piekły, ale to i tak nie odbierało potężnej frajdy z jazdy.
Po płytach nastąpił krótki
zjazd w teren, troszeczkę zjazdu i kolejne metry przewyższenia znów na
asfalcie. Zacząłem troszeczkę przyspieszać, tak, jakbym wpadł w rytm wyścigowy.
Trochę pokulaliśmy się po aslfacie, wjechaliśmy w teren. Dogoniłem Kubę
Hodyjasa, pogadaliśmy trochę, bo w końcu rok się nie widzieliśmy. Dopiero po
wjeździe w trudniejszy teren, bardziej selektywny zacząłem troszeczkę
odjeżdżać. Widać było, że niektórzy kolarze mieli problem z zostaniem na
rowerach, ja jednak wiedząc co się kroi i zostawiwszy trochę zapasu w nogach
ruszyłem mocno do góry.
Na końcu podjazdu mocno
przyspieszyłem, wyprzedziłem dwie osoby tak, aby zjazd zacząć na pierwszym
miejscu. Ostro w dół, po kamieniach, korzeniach, potem przejście w singiel.
Doganiam Wacka Szwarca, Krzycha Andrzejewskiego… Na końcu zjazdu mijam bez zatrzymania bufet i
ruszam w stronę podjazdu. Zostawiam ekipę za sobą.
Po bufecie wpierw ostro pod
górkę, a potem troszkę delikatniej, ale ciągle w stronę grani, którą także miło
wspominam z poprzednich lat… W 2012 roku leciało się tutaj w chmurach,
widoczność na może 30 metrów do przodu… trzeba było naprawdę rozglądać się za
strzałkami, żeby nigdzie nie polecieć źle… Teraz bezchmurnie, słonecznie… Ale
trasa ciągle ta sama. Po kilku kilometrach podjazdu krótkie, ale szybkie
zjeździki. Są kałuże, kamienie, korzenie. Zostawiam kolejne osoby za sobą. Robi
się coraz luźniej, ekipa się porozjeżdżała… Przypomina mi to wyścigi na GIGA,
gdzie jechało się samotnie. Rower, przyroda, podjazdy, ty i twoje zmęczenie…
Lubię to.
Niestety gdzieś na szybszym
zjeździe gubię mój jedyny bidon. Nawet słyszałem jak leci, jednak zanim bym się
zatrzymał i przeszukał te krzaki… stwierdziłem że nie ma co robić zamieszania.
Puściłem się dalej w dół.
To był ten etap wyścigu w
którym już cierpiałem na podjazdach, ale na zjazdach ciągle nadrabiałem i
wyprzedzałem kolejne osoby. Może i w dobrej formie nie byłem, jednak człowiek
tak szybko nie zapomina technicznych rzeczy. Zjeżdżało mi się naprawdę fajnie i
szybko. Atakowałem agresywnie, wręcz może trochę nieroztropnie.
Po kilku chwilach szaleństwa w
dół minąłem Tomka Czerniaka. Laczek. Coś tam krzyczał, prawdopodobnie to, że
zaraz dogonię czołówkę i wygram ten wyścig… No dobra, może akurat to nie było
to. Tak naprawdę to nie wiem, bo nie dosłyszałem. Poleciałem dalej w dół i
szybko dogoniłem kilkuosobową grupkę. Jechał w niej m.in. Romek Badura. Trochę
mnie powstrzymywali na singlu, ale chwilę później wyrwałem się lewą stroną i
ruszyłem w stronę jednego z trudniejszych zjazdów na wyścigu.
Leciałem szybko i zanim
zdążyłem zorientować się, że coś nie gra było „po ptokach”. Na sypkich
kamyczkach uciekła mi przednia opona i wyfrunąłem. W locie stwierdziłem, że
rano u spowiedzi i na mszy byłem, więc mogę umierać. Walnąłem w ziemię, ale
zamiast zobaczyć niebo, białe chmurki i aniołów zobaczyłem niezłą chmurę kurzu
i jeszcze lecącą Ankę. Jasny gwint. Miała być ładna śmierć, ale przed upadkiem
zapomniałem ściągnąć kask. Z całego planu nici. Wstałem, szybko zebrałem
Barracudę. Oszacowałem straty. Zamiast pięknej i szybkiej śmierci, udało się
lekko wyczepić koło, skręcić sztycę wraz z siodłem, oraz zostawić trochę
naskórka z obu rąk i nóg, pleców i biodra na Myślenickich kamieniach. Nie jest
źle. Kolano, łokieć i dłoń dostały najmocniej, ale co było robić. Naprostowałem
siodło, wsadziłem koło tak, aby nie chciało już uciekać i ruszyłem w dół. W
międzyczasie wyprzedziło mnie kilkanaście osób, w tym Tomek Czerniak. Okazało
się, że na dole na mnie czekał.
Spytał czy nic mi nie jest,
jak się czuję… Okazało się, że stracił bardzo dużo czasu na ogarnianiu laczka i
że opona nie trzyma za dobrze… Powiedział, że zjeżdża na MEGA i że będzie mi
towarzyszył. Dawno przecież się nie widzieliśmy i nie gadaliśmy. Jako, że
bidonu już nie miałem, to Tomek mnie poczęstował swoim. I tak wspólnie
rozpoczęliśmy szutrowe podjazdy.
Zacząłem cierpieć. Nie tylko z
powodu upadku, ale także mięśniowo. Nogi powoli miały już dosyć. Marzenia o
dystansie GIGA zaczęły odpływać. Trzeba było więc polecieć na krótszy i dać z
siebie wszystko.
Wraz z Tomkiem, który trochę
poopowiadał mi jak to było na Sudety Challange, zaczęliśmy nadrabiać stracone
pozycje. Po szutrach skręciliśmy na ostrzejszy podjazd. Jeden błędny ruch i
musiałem kawałek butować. Na górze czekał Tomek i razem rozpoczęliśmy zjazdy.
Wyprzedzałem kolejne osoby i
mimo bólu w ręce ciągle miałem wielką radochę z jazdy.
Po kilku kilometrach zjazdu
dotarliśmy do bufetu. Zatrzymałem się na chwilę, napiłem się, Tomek naładował bidon
izotonikiem i zacząłem atakować jeden z
ostatnich podjazdów na trasie wyścigu. Tomek mocno mnie dopingował, ja dawałem
z siebie wszystko. Udawało się wyprzedzać poszczególne osoby, ale zapiek w
nogach był już powoli nie do wytrzymania.
Przed rozjazdem do MEGA/GIGA
udało mi się nie podjechać kawałka
podjazdu i zaliczyć butowanie. Zaraz jednak się pozbierałem i w myśl „albo w
trupa, albo dupa” z grymasem na twarzy ruszyłem w do rozjazdu.
Zaraz po rozjeździe trochę
zjazdu w terenie na którym tak jak na poprzednich prowadziłem naszą dwójkę.
Wlecieliśmy na asfalt, Tomek poczęstował mnie izotonikiem i zaczęliśmy ostatni
podjazd. Dokleił się do nas kolarz na rowerze KTM. Ja już nie miałem siły.
Chciałem odpuścić. Tomek co chwile zachęcał do dalszej jazdy. Próbowałem kilka
razy przyspieszyć, jednak podjazd ani nie chciał się skończyć, ani rywal nie
chciał odpaść. Ciągnęło się to przez dobre kilka minut. Cierpienie na twarzy,
zapiek w nogach niesamowity… Poznałem
końcówkę podjazdu. Zobaczyłem wieżę, która stoi na szczycie wyciągu… Stanąłem w
pedały i ruszyłem. Tomek zobaczył mój ruch i zrobił to samo. Kolega trzymał
się, trzymał, ale w końcu po którymś obrocie korby nie wytrzymał. Chciałem
krzyczeć z bólu. Zrobiliśmy trochę przewagi, wypłaszczyło się, usiadłem. Tomek
tylko rzucił kilka słów zachęty i zaciągnął.
Chciałem, żeby to wszystko się
już skończyło. Zastanawiałem się po co w ogóle tu przyjechałem? Po kiego grzyba
ładujesz się Tomek w wyścigi, jak nie jeździłeś przez cały rok… Jeśli takimi tekstami rzucałem, to znaczy, że
jechałem wszystkim co miałem.
W końcu jednak zaliczyliśmy
koniec podjazdu i ruszyliśmy w dół. Na szybkim szutrze wyprzedziłem Tomka,
potem zaliczyliśmy ostry skręt w lewo i
zrobiło się stromiej i trudniej. Zostawiłem za sobą kolarza, jeszcze jednego i
jeszcze… Szubki zjazd w lesie, z ostrymi zakrętami przemienił się w dziki zjazd
po płytach, potem asfalt… Znam teren, jadę ostro.
Mijam strażaków i teraz wiem,
że czeka mnie dwa kilometry po płaskim do mety. Po chwili dogania mnie Tomczer,
siadam na kole i staram się utrzymać. On oczywiście patrzy na mnie i
dostosowuje do mnie swoje tempo.
W końcu wjeżdżamy na ścieżkę
rowerową i do parku. Za nami nikogo nie ma… Przypomina się podobna walka z
zeszłego roku. Wtedy jednak na GIGA i to o 4 miejsce OPEN…
Wjeżdżam na metę. Nogi pieką,
ale to nie jest ten typ zmęczenia, który towarzyszy przejechaniu GIGA. Mam
jeszcze siłę, żeby utrzymać się na rowerze. Żyję!
Podjeżdżamy do bufetu. Nogi
bolą, kolano boli, ręce też… Ale jestem szczęśliwy. Nawet bardzo. Udało się ukończyć i to nawet nie w
takim złym stylu wyścig.
Ostatecznie 43 miejsce OPEN i
20 w M2… 2h i 28 minut jazdy… Krótko… jeśli spojrzy się na poprzednie lata
startów… jednak w tym roku to dobry czas. Dłużej w tempie wyścigowym na rowerze
chyba bym nie wytrzymał. J
A miejsce? 43 miejsce to szczyt marzeń nie jest, nie? Ale nie taki był cel,
żeby wygrywać to, tylko żeby to przejechać. I to się udało. A patrząc zupełnie
abstrakcyjnie, to po roku przerwy 43 miejsce na ponad 400 startujących… no
dobra, chyba nie jest źle. :)
Potem trochę sobie pojadłem,
przebrałem się, ogarnąłem szlify, w punkcie medycznym czymś tam mnie popsikali.
Zjadłem nawet dobry makaron.
A potem przez kolejne godziny
czekania na zawodników z GIGA i dekoracje miałem czas na rozmowy. Ze znajomymi
których naprawdę dawno nie widziałem. Tym razem nie tylko wymienialiśmy się
wrażeniami z trasy, ale także z całego
roku… Padały pytania o seminarium, o to
czy jestem pewny i czy mogę jeździć… Miłe :)
Reasumując:
Jedno jest pewne. Świetnym
uczuciem było wrócić do peletonu kolarzy MTB. Chociaż z doskoku, chociaż bez
formy. Super było sobie szybko zjeżdżać,
walczyć ze sobą na podjazdach… Mega przyjemne było gdy Tomek czekał na
mnie i wiózł mnie do mety „bo dawno nie gadaliśmy i się nie widzieliśmy…”. Taki
powrót z doskoku to piękna sprawa. :)
I potem trzeba było spakować
manaty i wracać do domu… Szkoda było wyjeżdżać. Wszystko to mi się
poprzypominało, i człowiek od razu chciałby więcej… Może jeszcze się w tym roku
gdzieś uda wystartować… Mam taką cichą nadzieję.
Prawda jest też taka… człowiek
na jakiś czas może „wyjść” z kolarstwa, jednak kolarstwo z człowieka chyba
nigdy nie wyjdzie.
Pozdro!
Tomek-MTB
Z mojej strony możesz liczyć na modlitwę.
OdpowiedzUsuńNo i oczywiście życzę Ci więcej takich wyścigów.
Najważniejsza jest dobra zabawa !!!
Chciałabym Ciebie również zapytać o seminarium, czy naprawdę uważasz że to jest to ? Nie marzysz o założeniu własnej rodziny ?
Z mojej strony możesz liczyć na modlitwę.
OdpowiedzUsuńNo i oczywiście życzę Ci więcej takich wyścigów.
Najważniejsza jest dobra zabawa !!!
Chciałabym Ciebie również zapytać o seminarium, czy naprawdę uważasz że to jest to ? Nie marzysz o założeniu własnej rodziny ? Czy umiesz powiedzieć jakie to uczucie? Czy jeśli mógłbyś się wycofać zrobiłby pan to?