niedziela, 29 września 2013

Konflikty tragiczne, tęga głowa i masa pomysłów - Świeradów Zdrój

Hej.
Po wyścigu w Świeradowie podbił do mnie kolarz z tekstem, że czeka na wpis na blogu o wyścigu.. Ehe.. ehe.. Dobra. Napiszę. Chociaż chyba ten kolarz nie był świadomy, że to był najkrótszy wyścig w moim życiu.

Wersja pierwsza: 

Mimo, że przez cały tydzień chorowałem, to czułem się dobrze. Świeradów z zeszłego roku wspominałem bardzo pozytywnie, bo pobiłem tam swój rekord miejsca OPEN (13) i wygrałem kategorię. W tym roku chciałem znów zaliczyć dobry występ i pobić swój poprzedni czas, przy okazji broniąc ósmego miejsca w generalce. Traska była pode mnie. Długi, ale mało stromy podjazd na samym początku, z jednym "resetem". Potem płasko i szybko. Taktyka była prosta: mocno pierwszy podjazd i potem trzeba się utrzymać. 
W Świeradowie zagościliśmy dzień wcześniej.. a tak właściwie już pod wieczór. Nocowaliśmy na jakimś odludziu, ale nie było aż tak źle (no może oprócz tego, że było cholernie zimno w pokoju). Wstaliśmy sobie z Tomkiem koło ósmej rano, zjedliśmy swoje, potem poleżeliśmy jeszcze, ale ostatecznie godzinkę przed startem wybraliśmy się na rozgrzewkę. I tam cała historia się zaczyna. 
Już na pierwszym podjeździe zerwałem łańcuch. Ot tak. Po prostu. Wiem, wiem. Miałem już podjechany napęd, ale łatwy wyścig miał wytrzymać. Dobra, trudno. Wziąłem łańcuch w łapę i zjeżdżam do serwisu. Tam łapią się za głowy, ale pomagają mi i skuwają  mi go. Zadowolony jadę jeszcze trochę rozgrzewki (w tym ostatni singiel) i potem ustawiam się w drugim sektorze. Moja psychika jest poorana i wiem, że muszę jechać mega lekko, żeby nie porwać łańcucha drugi raz. 
Pierwszy sektor startuje, my zaraz za nim. Od początku na wysokiej kadencji, ale staram się przebijać do przodu. Puściłem Rafała trochę przed siebie. Czekałem tylko na reset (pierwsze miejsce na którym można odpocząć - zjazd), który miał być po mniej więcej dwóch kilometrach. 
No ale niestety. Nie zdążyłem do reseta dojechać. Łańuch jebutnął. Potem ja jebutnąłem łańcuchem i potem rower jebutnął o ziemię. Sfrustrowany usiadłem sobie na mokrej trawie. "Co robić, co robić?" 
Zacząłem niemrawo pytać czy ktoś nie ma spinki. Znajomi przejeżdżali i pytali co się dzieje, ale nikt nie miał tego czego potrzebowałem. W końcu po kilku minutach podjeżdża do mnie Piotrek Berdzik i zaczyna mi pomagać. Okazuje się, że jedzie bajabongo z dziewczyną, więc ma czas. Zabieramy się do naprawy i po kilku minutach łańcuch jest w jednym kawałku. 
Wsiadam na rower i zaczynam podjazd. Duszę manetkę... i nic. Duszę, duszę, duszę. Nic. Nic. Nic. Działa na pełnym zasięgu, ale dźwięk który się wydobywa z niej jest mniej więcej podobny do tego, co słyszy głuchy człowiek ze stoperami w uszach podczas dzwonienia wyciszonego telefonu, czyli nic. Cholera. 
A wiecie co jest najciekawsze w tym wszystkim? Pit-stop trwał jakieś... bo ja wiem? 10 minut? A ludzie ciągle jeszcze jechali i jechali i jechali. BOŻE! Przecież to był drugi kilometr. Dobra, nieważne. 
Zjechałem do mety, pokręciłem się po miasteczku, zjadłem banana i spotykam Maćka Grabka. "Już?! Gratuluję!" Aha, tej. 
Potem postraszyłem ludzi zjeżdżając kilka razy głośno i ostro po schodach przy samej fontannie. Szczególnie przestraszone byli wypoczywający obywatele Niemiec. Ale wiecie co w tym najlepsze? Chwilę później duszę manetkę, i słyszę klik. Jak od przeładowywania karabinu.
Dobra. Obywatele Niemiec i karabin to nienajlepsze zestawienie, więc postanawiam wrócić do miejsca noclegu, gdzie oddaje się uspokajającej terapii patrzenia przez okno. 

Wersja druga:
W nocy przed wyścigiem nieźle zmarzłem. Miałem ogromny, wewnętrzny konflikt tragiczny. Przykryć nogi i odmrozić sobie szyję, czy podciągnąć kołdrę pod sam łeb i stracić czucie w stopach. Długo się nad tym zastanawiałem, ale w końcu przyjąłem pozycję embrionalna, co nie było łatwe. Zjadłem tak dużo makaronu, że mój brzuch wystawał poza łóżko. A spałem na dwuosobowym. 
Dobra, zasnąłem, potem nic nie pamiętam, potem rano wstałem. Logiczne. 
Naładowałem się węglami i poszliśmy na rozgrzewkę. 
Chyba muszę stwierdzić, że ten wyjazd był wyjazdem konfliktów tragicznych. Już tłumaczę. Nie za bardzo chciałem jechać wyścig, bo następnego dnia mieliśmy jechać rundę na singlach, i tam chciałem pokazać jak się jeździ. Więc albo pojadę mocno wyścig i jutro umrę, albo nie pojadę wyścigu i pokażę wszystkim jak się jeździ na singlach. O tak. Tylko jak to zrobić, żeby nikt się nie zorientował? Trzeba coś skombinować. 
Na rozgrzewce z Tomkiem potwierdziły się moje przypuszczenia. Jest mocny jak stado dzikich pociągowych koni. Nie chciałem, żeby zrobił na wyścigu nade mną pół dnia przewagi, więc zacząłem kombinować. Kamień + drugi kamień + łańcuch i zacząłem obkładanie. Jak już ogniwa były zniszczone, to zabrałem się do rozgrzewki. Gdy Tomek był blisko nadepnąłem kilka razy mocno i strzelił. O Boże, jak mi przykro. Chyba nie wystartuje. Na co Tomek, żebym leciał do serwisu, tam mi zrobią. No nie. O tym nie pomyślałem. Trzeba było zerwać tuż przed startem. Fuck. 
Jadę do tego serwisu i mówię, że mam problem, a w myślach modlę się, żeby z jakiejś głupiej przyczyny nie mogli mi tego zrobić. A oni: "Dawaj szybko, załatwimy to." Cholera, nic się nie układa. 
Mówią mi, że najlepiej dać spinkę, to się nie rozwali. Nieeee. Trzeba inaczej. "Wie Pan... ja wolę jak mi skujecie. To działa. No mówię Panu, że lepiej skuć. Nie umie Pan skuwać?" I tak mu wsiadłem na ambicje, że skuł skuwaczem a nie spinka. Dobra moja. 
Pojechałem dalej na "rozgrzewkę". Po kilku minutach stwierdziłem, że mogę się przejechać przez cały wyścig bajabongo, to się nie zmęczę. Trafiłem jednak na singla, gdzie była końcówka wyścigu. Prawie trzy razy przeleciałem przez kierownicę, bo zapomniałem jak się używa hamulców i hamowałem butem o oponę. No i wtedy stwierdziłem, ze prędzej się zabije na tym wyścigu niż zrobię bajabongo. Więc wracam do serwisu. 
"Panieeee. Musze poprawić ten łańcuch." On zdziwiony, daje mi skuwacz, a ja szybko wybijam trochę ogniwko, tak, żeby się rozerwało od razu po starcie. 
Ustawiam się w sektorze i czekam na start. Humor dopisuje, bo w końcu się nie zmęczę. Strzelają, idzie ogień od początku. Udaje, że walczę. Tak właściwie takim tempem bym mógł przejechać jedynie trzy minuty. W tym czasie łańcuch powinien strzelić. Ale nie strzela. Ja puchnę, spływam, a łańcuch trzyma. Cholera. 
W końcu jednak daje największy przekos i staje w korby. Łubudububudubu. W końcu. 
Udaje zrezygnowanie. Ludzie chcą mi pomagać, a ja mówię, że nie chce. "Tomek, łap spinkę" "Nie, proszę nie.  Nie dawaj mi jej. Błagam." 
W końcu jednak przyjeżdża Piotrek Berdzik i zatrzymuje się. Chcę go przekupić, żeby jechał dalej, ale się upiera i naprawia mi łańcuch. Jestem bliski płaczu. Czy nic w życiu nie może mi wyjść? 
Wsiadam na rower i wpadam na genialny pomysł. Tak! "O kurde. Manetka mi nie działa. Olać wyścig. Cześć." i zjeżdżam do mety. 
Przejeżdżam przez metę w geście triumfu, telewizja, kamery, gratulacje od organizatorów i w ogóle. Ciekawe czemu się nie zastanawiali, że na godzinnym wyścigu zrobiłem godzinę przewagi nad rywalami. 
Potem jadę do hotelu, kradnę komuś grzejnik i odpoczywam, śpiewając pod nosem "We are the champions".
Wieczorem odbieram bon na sto tysięcy złotych za 9 miejsce w generalce i gazetkę "Jak zostać rolnikiem". 

Następnego dnia, pełny sił jedziemy na Singieltrack pod Smrkiem. "Tam im pokaże jak się jeździ". W końcu byłem na świeżości. Ale zapomniałem, że Tomek Czerniak jest silny jak stado dzikich koni pociągowych i zostawia mnie na pierwszym podjeździe. Ale, żeby nie było, to wywalam się na pierwszym zakręcie, obijam sobie udo i łydkę.  To wszystko jest właśnie przykrywką, dlaczego nawet na świeżości nie jestem silniejszy od Tomka. 

"Nie oddam moich stu tysięcy".


#edit
Kilka osób do mnie zadzwoniło i pisało w pewnej sprawie. Proponuje więc wam małe ćwiczonko.
Przewiń stronę trochę do góry. Zacznij czytać jeszcze raz drugą część tekstu i potem odpowiedz sobie na pytania:
-Czy chłopak walczący o miejsce w generalce specjalnie rozwalałby sobie sprzęt, bo nie chce mu się ścigać?
-Czy chłopak, który dorabia kosztem swoich wakacji, jedzie i marnotrawi kasę na noclegi, żeby nie wystartować na wyścigu?
-Czy to, że ktoś jest mocniejszy, może być dla takiego chłopaka powodem do rezygnacji ze startu?
-Myślisz, że serio wygrałem 100 tysięcy złotych?

To - jak myślisz - która wersja jest prawdziwa? :)
A to tylko tak słowem dopowiedzenia. :)

piątek, 20 września 2013

Schemat

- Drogie dzieci. Wiecie co to jest schemat? 
- Tak, proszę pani! - mówi Jasiu - Schemat to jest...
- Och, jaka szkoda, że nie wiecie. Zatem podejdźcie do szafki i wyciągnijcie encyklopedie. Nauczymy się z niej skorzystać. 
- Ale proszę pani! Ja wiem, co to jest schemat!
- Siadaj Jasiu. Ty nie wiesz co to jest schemat. Otwórzcie encyklopedie. Widzicie takie literki w rogu? Teraz szukajcie literki "s" jak schemat.... Jasiu, czemu nie szukasz? 
- Bo nie muszę i doskonale wiem, co to jest schemat. 
- Nie takim tonem! Chcesz pójść do dyrektora? 
- Nie, nie chcę. 
- W takim razie otwórz encyklopedię. 
- Nie muszę, już pani mówiłem.
- Idziemy! 
[...]
- Ten oto uczeń, panie dyrektorze, nie chce się wpisywać w schemat normalnego ucznia. 
- A cóż on takiego zrobił? 
- Nie pracuje podczas lekcji i wymądrza się, że nie musi używać encyklopedii..
- Jasiu, czy to prawda...? 

A teraz sobie coś wyobraźcie. Jasiem jestem ja. Nauczycielem jest moje sumienie. Dyrektorem jesteście Wy. Ostatnio Jasiu(ja) nie wpisał się w schemat i nie napisał relacji po wyścigu, więc nauczycielka(moje sumienie) nie dawała mi spokoju i w końcu wylądowałem na dywaniku u dyrka (dyrka - u was i dywaniku - czyli tutaj). 

Wypadłem z własnego schematu... O BOŻE. Koniec świata. 

A tak serio to mi się najzwyczajniej w świecie nie chciało pisać. Chociaż nie... chciało mi się pisać i nawet pisałem. Walnąłem tak z połowę wyścigu, ale potem jakoś mi chęci odeszły. No to zmuszać się nie będę. Płacić mi za to nie płacą, więc to ma być przyjemność. Jak mam ochotę pisać - tak jak teraz, to sobie coś piszę. A to, że najczęściej są to bardzo durne rzeczy to już nie moja wina... Chociaż... to jest moja wina. Cholera. Jestem pewnie winny cierpienia wielu ludzi. A po ostatnim tekście dostałem fakturkę leczenia psychiatrycznego. Niedobrze... 

No. I tak sobie siedzę, bo za dobre trzynaście godzin wsiądę do samochodu Glona (o zgrozo!) i pojedziemy do Istebnej. 

"-Glooon. A my nie musimy się obawiać jazdy z Tobą? Wiesz, nie chcemy być przez całą drogę zestresowani.
- Spokojnie Tomek - powiedział na to Rafał - musisz tylko pilnować Glona, żeby nie zasnął
- Mam na to tabletki - odpowiada na to Glon
- Dla Ciebie na zaśnięcie czy dla nas na uspokojenie nerwów? 
- I takie i takie" 

"- Pamiętaj, jak jedziesz z Glonem i widzisz czerwone światło, to mów mu "zatrzymaj się, jest czerwone". Bo kiedyś tak jedziemy razem, ten przeleciał na czerwonym i mówię mu, że poleciał na czerwonym... A on na to... "Taaaak? Nie widziałem" 

Coś czuje, że to będzie epicka podróż. Pod wieloma względami. 
A dokąd to jedziemy? Do Istebnej proszę Państwa. Na finałową edycję Powerade Volvo MTB Marathonu... 
Szczerze mówiąc, to jestem trochę przerażony. 80km i 2800 w pionie... No przejechać to dam radę, ale ścigać się? Będzie ciężko. Szczególnie, że jeszcze przeziębienie do końca mnie nie odpuściło. Dwa najmocniejsze treningi w tym tygodniu na trenażerze. Łącznie tylko pięć godzin. Więcej nie dałem rady. Cholerka. Może być ciężko. 
Na szczęście sprzęt mniej więcej ogarnięty. Tylna opona na mleczku, przód się nie udał, ale przód nie jest konieczny... Hample ogarnięte.. może będą hamować. 

A mnie ogarnia coraz większy szał zakupowy. Będę sobie kupować 29era, mam budżet tak do 8 tysi. Na pierwszym miejscu w rankingu jest Canyon... A potem..? Nie mam pojęcia. Muszę przegrzebać alledrogo i wszystkie ibeje. Może coś się znajdzie... ;) No chyba, że właśnie Ty masz jakąś fajną ofertę, to pisz na mejla albo coś. 

Eh.. zawijam, bo zaraz zacznę wypisywać głupoty. 
Pozdro
Tomek

czwartek, 12 września 2013

Wizyta

[...]
- To mało prawdopodobne... Dobry humor, panie Tomku? Ostatnio jak pan u mnie był, to nie było tak kolorowo. Słaba forma, przemęczenie, nienajlepszy wyścig... Wiem, że może mieć pan zawahania nastroju...

- Ale nie biorę już tych tabletek! Czuje się lepiej. Dodatkowo poszedłem dzisiaj do agencji pracy, w której pracowałem, że już nie mogę, jestem zmęczony po treningach, zabuliłem dużo kasy za naprawę mojego koła... Jest coraz lepiej pani Doktor!

- Panie Tomaszu! Ale nie można odstawiać tabletek bez zgody lekarza. Przecież dobrze pan  o tym wie. A z tego co mówisz, to wnioskuje, że Twoja psychika jest już tak zniszczona, że myślisz, że czujesz się dobrze, podczas gdy tak właściwie nic się nie układa... Posłuchaj... wiem, że życie płata różne...

- Ależ pani niczego nie rozumie. Wiem, że ostatnio byłem przybity i w ogóle... Ale zaczęło dziać się dobrze w niedzielę, tuż po naszym spotkaniu, dzień po tym beznadziejnym wyścigu... Pojechałem sobie wtedy z kolegą... Tak mam kolegów! Ale pojechałem sobie z nim - Tomkiem-  na Dziewiczą Górę, żeby pokibicować naszemu trenerowi. Ale Rafał jak zwykle jechał swoje, więc doping mu wiele nie pomógł... Więc zaczęliśmy kibicować wszystkim innym. Wie pani, że to podnoszące na duchu, kiedy wspomaga się innych? Darliśmy ryje na tych biednych sportowców, którzy ledwo co jechali, bądź biegli pod górkę. Byli wykończeni, ale uśmiechnięci, gdy nas widzieli. Praktycznie żaden z nas nie przebiegł bez przyspieszenia. Nikomu nie pozwoliliśmy... I to uczucie, gdy pół miasteczka wyścigowego dziękuję ci za wspaniały doping... A potem z Rafałem pojechaliśmy na rundę rozjazdową. Pogadaliśmy sobie o ważnych sprawach - teamach, najbliższych startach, treningach...
Potem było już tylko lepiej.
W poniedziałek byliśmy u p. Grzegorza i rozmawialiśmy o planach na przyszły sezon. Będziemy szukać sponsora i może uda się rozwinąć naszą współpracę. Oby. Ale cały poniedziałek padało, więc zrobiłem tylko dwadzieścia kilka kilometrów rozjazdu.
Wtorek to typowy dzień treningowy. Po ustaleniach z Rafałem zrobiłem sobie prawie 4,5h szosy. Spotkałem piękną dziewczynę w sklepie, która mnie obsługiwała i kupiłem od niej dwie dobre drożdżówki. Bardzo udany dzień. Wieczorem sobie obejrzałem film...
W środę postanowiłem sprawdzić, czy ta dziewczyna w sklepie rzeczywiście była taka piękna. Więc pojechałem jeszcze raz 4h szosy. Niestety dzień wcześniej musiałem mieć niezłą bombę, bo dziewczyna była zupełnie inna niż sobie zapamiętałem. Ale przynajmniej zrobiłem dobry trening. I wieczorem odpocząłem.
Czwartek... to dzisiaj. Wstałem wcześnie, poszedłem do mojej agencji pracy podpisać rachunki. Przy okazji powiadomiłem ich, że potrzebowałbym pracy, ale nie jestem w stanie pogodzić jej z treningami. Deficyt na koncie, ale odpuszczam. Potem pojechałem sobie odebrać moje koło, które naprawiali prawie tydzień. Oddałem bez jednej szprychy, a musiałem zapłacić za dwie.. Bo drugą sami zerwali. No i wyszła z tego kosmiczna kasa, bo policzyli sobie za każdą po 12zł. Wszystko się układa!

- Panie Tomku... przykro mi to mówić, ale te tabletki... One powodują trochę zniekształcenie rzeczywistości. Prawdopodobnie żadna z tych rzeczy o których pan mówi się nie wydarzyła... Wiem, że to szokujące, ale...

- I wtedy do mnie zadzwonił. Spoko się rozmawiało, zaprosił na herbatkę i w ogóle. No i dostałem zlecenie. Nienormowany czas pracy, robię sobie przy biurku, w domu, przez neta. Tak się cieszę. Kasa może niewielka, ale zawsze trochę można dorobić. I nie koliduje mi to z treningami... Wszystko się układa!

- Maarek, Maarek. Możesz zapiąć pacjentowi pasy? Ok, dziękuję. Rozkręcał się na dobre.
Panie Tomku. Proszę mi teraz nie przerywać... To co Pan przeżywa, to nic innego jak...




Nie pamiętam co dalej dokładnie było...  Kazali postawić krzyżyk w jednym miejscu, mówili coś o ubezwłasnowolnieniu.. potem dałem sobie zrobić kilka zastrzyków. Pomogło. Tak się cieszę.

Teraz tylko muszę się przygotować na jutrzejszy wyjazd. Chociaż wszyscy wokoło mówią mi, że zostaję w domu i nic mi nie będzie, to ja już torbę mam gotową.
Trasa w Polanicy ma tylko 74 kilometry i 2100m przewyższenia. Już wiem jak pojadę. Tylko nie za bardzo rozumiem, czemu nie mam klamki w pokoju... czemu kaloryfer jest obłożony jakąś gumą... A wszystkie ściany są takie puste... kurde gdzie jest moja szafka?! No nie ważne. Jutro o 16 wyjazd. Więc muszę się szykować.

Dobra, dali mi kolejne tabletki. Biorę je, bo mówią, że to magnez. W końcu na wyścig się przydadzą.
Tylko czemu zawsze tak mi się chce po nich spać...


A tak na serio..
To chyba nie mogę pisać wieczorami...
Tomek-MTB : )


sobota, 7 września 2013

Powerade Volvo MTB Marathon - Wałbrzych.


Wiecie jakie to uczucie, kiedy musisz zrezygnować z pracy, bo jesteś ciągle przemęczony, szykujesz się do wyścigu, żeby w końcu w sezonie zaliczyć chociaż jeden z którego będzie się zadowolonym i pobijasz swój rekord w najniższym miejscu OPEN? 

 

Miałem nadzieję na dobry start. W Wiśle było zaledwie poprawnie, teraz chciałem trochę lepiej. Wypocząłem, potrenowałem, przygotowałem się... ale już na pierwszym podjeździe odpadłem od osób z którymi normalnie jechałem. Stwierdziłem, że jeszcze się rozkręcę... ale się nie rozkręciłem. Na wszystkich podjazdach cierpiałem, a na zjazdach trochę nadrabiałem. 
Tak to wyglądało przez 40km, potem złapałem laczka. Lekkie przecięcie na boku opony. Mleczko zalepiało, ale jak tylko wsiadałem na rower to od razu puszczało. Kilka razy próbowałem przytrzymać dłużej, ale ostatecznie i tak nic się nie udało, więc musiałem założyć dętkę. Cała ta historia z laczkiem zabrała mi prawie 20 minut. 
Potem było już tylko gorzej. Bomba goniła bombę, ja kaleczyłem. Zjazdy dawały mi już tylko chwilę wytchnienia. 
Przez cały wyścig walczyłem tylko i wyłącznie ze sobą, a nie z rywalami. 

Nie wiem co się stało. Cały mój "rytuał" przedstartowy był idealnie taki sam jak zawsze. Nic nie zmieniłem. Odpocząłem, byłem przygotowany... Po prostu to jest zagadka. Tym samym pobiłem swój rekord w najniższym miejscu OPEN. Praktycznie zamykałem stawkę. Siedemdziesiąte-kurdemol-trzecie miejsce. Bezradność, bezradność, bezradność. I to akurat w tym momencie, kiedy miałem w końcu zacząć coś jeździć. Cokolwiek. A to podcina skrzydła. 

 A najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie wiem co dalej robić. Wiadomo, odpocznę sobie przez dwa dni, bo jechałem w końcu 5h i 38 minut (co de facto też jest moim nowym rekordem na najdłuższy czas jazdy), ale co dalej? Jechałem słabo, bo jestem nadal przemęczony? Czy niedotrenowany? Fuck. Nie wiem. 

Mam teraz jeszcze trzy szansę, żeby się poprawić. Chciałbym chociaż mieć jeden start w tym sezonie, który wsadzę do teczki z napisem "Udane". Ale coraz bardziej zaczynam w to wątpić. 

Tomek 



wtorek, 3 września 2013

Bike Maraton - Wisła i zagadka motywacyjna.

Heh. 
Jakieś pięć minut temu, na moim fejsie  podzieliłem się info, że nie mam motywacji do pisania na blogu i że na relację z wyścigu trzeba będzie jeszcze poczekać. I tylko jak wysłałem tego posta to dopadła mnie chęć napisania jej. Fajnie nie? Poczekałem chwilę, z nadzieją, że mi to szybko minie, ale nie mija, więc piszę. 
Zapraszam. 

Wszystko zaczęło się w piątek około godziny 8:00, czyli dokładnie wtedy, gdy spotkałem się z Tomkiem Czerniakiem na dworcu głównym PKP w Poznaniu. Plan był prosty Poznań -> Katowice pociągiem, Katowice -> Wisła samochodem z p. Jasiem, który jechał prosto z delegacji. Ja skoczyłem do Biedry po paszę na podróż, Tomek kupował bilety. Niestety pani z okienka stwierdziła, że nie ma miejsc na rowery, ale chwilę później wydała nam kwitki, że byliśmy po bilety, ale nam ich nie wydała. Powiedziała też, że mamy spróbować wsiąść do pociągu i jak będą miejsca na rowery to konduktor bez dopłat nam wyda bilety. Ok, ok. Miejsca na rowerki zawsze się znajdą. I stało się tak, jak powiedziała.
Podróż minęła spokojnie i bez problemów. Mieliśmy w przedziale zjaranego chłopaka, który jechał na kurs spadochroniarski, kibica, który wracał z meczu... Nie nudziliśmy się. 

 Schody zaczęły się przy wysiadaniu w Katowicach. Wzięliśmy swoje bagaże, poszliśmy do przedziału rowerowego który był zaraz obok...Chcę ściągać rower i z niedowierzaniem stwierdzam, że złapałem laczka. Na oponie zalanej mleczkiem. Fajnie. Nie za bardzo wiem jak to mogło się stać... Przecież to jest niemożliwe. 
A jednak. Chwilę później, zorientowaliśmy się, że powietrze nie zeszło tak samo z siebie... tylko ktoś mu pomógł. Japa w oponie miała z osiem centymetrów. Jak stąd do Krakowa. "No psychopaci, no". 

Dobra. Mieliśmy dwie godziny, żeby ogarnąć sytuację. GPS -> "Sklep rowerowy Katowice" -> wskaż drogę. Trafiliśmy do mbike.pl. Fuks jak nigdy dotąd. Już myślałem, że trafię do zapchlonej dziury w której za normalną przyzwoitą oponę będę musiał zapłacić tysiąc pięćset sto dziewięćset (1500 100 900), a trafiłem na przyzwoity sklepik z Maxxisem Crossmarkiem za normalną cenę. Chociaż to. 

Dobra, streszczam się, bo jeszcze nie dojechaliśmy na miejsce wyścigu, a Tobie pewnie już nie chce się czytać. 

fot. Marysia Lipowiecka
Ruszliśmy z Katowic z p. Jasiem, bla, bla, bla, bla, bla bla. Pogoda była piękna. Stałem w drugim sektorze startowym (bo taki sobie wybrałem - jestem "krulem" swojego życia!) i czekałem na start. Założenie było proste - od początku jadę sobie wycieczkę. Hehe. Jakbym nie mógł w Poznaniu, nie?
I moje założenia od początku realizowałem. Jechałem spokojnie. Spadłem tak do trzeciego-czwartego sektora. Oj strasznie mnie to bolało. Szczególnie, jak zaczął się podjazd i zobaczyłem, że jadę tak mniej więcej, pi razy drzwi, koło dwusetnego miejsca. O fak! 
Nogi podpowiadały, żeby zacząć nadrabiać, bo zaraz ktoś z przyczepką i trzema sakwami mnie wyprzedzi, ale umysł podpowiadał co innego. Na gorąco wymyśla się głupie taktyki na wyścig, więc trzymałem się tej wcześniejszej - nie spalać, nie kwasić, nie sapać. 
Dopiero w połowie podjazdu ludzie zaczęli zwalniać, a ja ciągle swoim spokojnym tempem rozpocząłem wyprzedzanie. Tłok i ścisk niesamowity. W czubie o tyle jest lepiej, że nie musisz wyprzedzać na czwartego. Ale teraz nie byłem w czubie. 
Mniej więcej na końcu pierwszego podjazdu znalazłem się już odrobinę bliżej osób, z którymi mogłem rywalizować. Przy trasie niestety spotkałem Tomka Czerniaka - laczek i Rafała - skręcony łańcuch. 
Pierwsze zjazdy to istna masakra - nie można było się rozpędzić.A szkoda, bo zjeździki szybkie i fajne. 
Rozjazd MINI/Mega&GIGA dał trochę ulgi. Szosowy odcinek, bufet, skręt w lewo i ostro po płytach do góry. Nie spalałem - jechałem ciągle spokojnie. 
Na podjeździe spotkałem Romka Badurę. Zaczęliśmy sobie gadać. Opowiedziałem mu historię o oponie, potem planie na 29era, o tym jaką ramę miałbym kupić.. i tak se gadaliśmy i wyprzedzaliśmy kolejne osoby. Dołączył się wtedy też do nas kolega na (chyba) 29erze Cube. Powiedział, że czyta mojego bloga. Uh. Fejm. Jestem rozpoznawalny. I tak sobie razem jechaliśmy. 
Po ciężkiej sztajfie zaczęły się zjazdy, na których moich kompanów rozmów trochę zostawiłem. Potem było kilka hopek, ale znów nikt mnie nie doganiał. 
Dopiero asfaltowy długi podjazd przywiózł mi do mnie Romka Badurę i innych. Złapałem na bufecie jakieś żarcie - banana.
Po asfaltowym podjeździe czekała na nas terenowa sztajfa. Pamiętałem ja z zeszłego roku, ale niestety nie udało się jej wyjechać. Zresztą.. przypuszczam, że pewnie niewiele osób ją wyjechało... Jeśli w ogóle ktoś. I tak sobie prowadziliśmy nasze rowerki, potem na nie wsiedliśmy. 
Dogoniłem wtedy Marka Dudkiewicza, który miał chyba jakieś problemy z napędem. Romek pojechał do przodu, Marek nie odpuścił. Za to ja odpuściłem. Wiedziałem, że nie mogę sobie jeszcze na za wiele pozwolić. Trasa prowadziła małymi hopkami i krótkimi zjazdami. Nic wielkiego. Zjazdy szybkie, łatwe.. może jeden czy dwa znalazły się takie, gdzie trzeba było wiedzieć jak trzymać kierownicę. Tak poza tym to spokój. 
Wjechałem na drugą rundę. Nie miałem zielonego pojęcia, jak dam radę to wszystko przejechać jeszcze raz. Technicznie było łatwo, ale fizycznie to jeden z cięższych wyścigów. Na podjeździe po płytach to z dziesięć razy szukałem lżejszego przełożenia niż 22/36. Niestety nie było. 
Zatrzymałem się na bufecie w połowie sztajfy. Zatankowałem. I patrzę tak na drzewo i widzę oznakowania
GIGA/MEGA ->  a zaraz poniżej... II Runda <-     Czy to... na prawdę...? Tak! II runda była krótsza. Spojrzałem w niebo, powiedziałem "Dziękuje Boże" i skręciłem w lewo.
Bomba nadchodziła. Zaczęła pukać, ale nie chciałem jej otwierać. "O nie moja droga. Dzisiaj tak łatwo nie będziesz miała."
Wyprzedziło mnie dwóch kolarzy z GIGA. Na pierwszy rzut oka było wiadome, że przynajmniej jeden z nich jest z M2. Do mety koło 15 kilometrów. Przede mną ostatni długi podjazd... Wziąłem żelka. I przyspieszyłem. Zmniejszyłem odległość nas dzielącą, a na podejściu miałem jednego z nich już rzut kamieniem. Ale nie rzucałem. Stwierdziłem, że wolę rozwiązać to po sportowemu i gdy tylko wsiadłem na rower, dołożyłem kolejne waty. Na sztywnym podjeździe odjechałem jednemu, skróciłem dystans do drugiego... Ale ten nie zamierzał się poddawać, a ponad to dobrze zjeżdżał.
Doganianie trwało długo. Pogadaliśmy chwilę i okazało się, ze jest z M3, ale nie chciałem odpuszczać... Jechałem tyle ile fabryka dała. 
Pierwszy raz od dawna czułem moc do końca wyścigu, więc i tego kolarza zostawiłem. 

Ja lotom! 

Zjechałem z rundy i skierowałem się do mety. Ostatni podjazd w korbach, potem już tylko z górki. Niebezpiecznie - bo po asfalcie. Prędkości grubo ponad 60 km/h, ale myślę już tylko o mecie. Wpadam na krótki singiel, kilka razy chwytam za klamki, potem znów wpadam na afalt i już wiem, że to ostatnie metry. 
W korbach do mety... i jestem już po wyścigu. 
Zadowolony z siebie. Zadowolony, że dojechałem, że żyję. 
Po tygodniu bez żadnego treningu (sic!) obawiałem się bomby na pierwszym podjeździe. 



Samopoczucie dobre, ale liczby już nie tak wesołe. 
24msc OPEN i 12 w M2. 
Do poprawy. 


A okazji w tym sezonie jeszcze kilka będę miał. 
Już za kilka dni Wałbrzych... od Golony.