poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Puk, puk - Bike Maraton w Szklarskiej Porębie

Hej.
Dzisiaj ku uciesze pewnej części moich czytelników będzie na prawdę krótko:

Jadę sobie wyścig w Szklarskiej i już mam bliżej niż dalej do mety i przychodzi ona. Dawno jej nie spotkałem. Ani na wyścigu, ani na treningu.

Grzecznie puka.
Pytam - "Kto tam?"
Odpowiada - "To ja bomba."

I postanowiła zostać aż do końca.


A potem zgon, zgon, zgon, meta, zgon.


Liczby:
80km, 2100 m przewyższenia, 4h 21 minut.
22 msc OPEN i 12 w M2.












niedziela, 11 sierpnia 2013

Powerade Volvo MTB Marathon - Korbielów

Hej, 
po wzmożonym ruchu na moim blogu zauważyłem, że kilka osób chciałoby się dowiedzieć jak mi poszło w Korbielowie. Tak właściwie to nie chciało mi się pisać tego, jednak ostatecznie stwierdziłem, że napiszę kilka słów.

Na miejsce przyjechaliśmy dzień wcześniej i już od godziny 16 prawie ciągle padało. Wieczorem, zaraz po zmroku zaczęły się burze, które trwały przez większość nocy. Rankiem jednak przestało mocno padać i tylko lekko mżyło. Do tego chmury były bardzo nisko i ograniczały widoczność. 
Równo o godzinie 10 wystartowałem kolorowy peleton na zmodyfikowaną trasę wyścigu. Od początku tempo było bardzo spokojne. Wpierw jechaliśmy za samochodem i dopiero na pierwszym podjeździe stawka zaczęła się rozciągać. Ja wtedy jakimś cudem (pewnie natchnienie z Góry) zauważyłem, że mam wykręconą śrubę od mocowania klocków hamulcowych, jednak dzięki Adamowi Ślązakowi bardzo szybko się z tym uporałem. 
Pierwszy podjazd jechałem spokojnie, lecz nawet te tempo pozwalało mi wyprzedzać kolejne osoby. Zostawiłem za sobą p. Jasia, Romka Badure i łykałem kolejne osoby. Na zjazdach, które zaczęły się po kilkukilometrowej wspinaczce też sobie dobrze radziłem. Oczywiście mistrzem zjazdu nie jestem, więc nie odjeżdżałem, ale też nie traciłem. I to mnie bardzo cieszyło, bo warunki na trasie nie były łatwe. Wszystko było mokre, śliskie, lecz na szczęście nie było dużo błota. 
Po dobrych dwudziestu kilku kilometrach wyścigu, na szybkim zjeździe, złapałem laczka. Lekko rozciąłem tylną oponę i niestety nawet mleczko w tym wypadku nie pomogło. Szkoda. Ja zabrałem się za szybki pit-stop, a grupa z którą jechałem pojechała dalej... i po kilku minutach wróciła, oznajmiając, że źle jedziemy. Byłem lekko zdezorientowany, ale rzeczywiście taśmy na drzewach nie były od MTB Marathonu - trafiliśmy na trasę innego wyścigu. Jadąc na zjazdach mogłem tego nie zauważyć. W końcu jadąc prawie 40 km/h nie przyglądam się taśmom, tylko trasie. 
Założyłem dętkę, napompowałem i zacząłem wracać. Moja nadprogramowa runda miała nieco ponad 6km. Jak już wróciłem na trasę, wylądowałem na szaaarym końcu stawki. Tak właściwie to bez problemu mógłbym w tym momencie zrezygnować, ale czułem się za dobrze, żeby odpuścić ściganie - zabrałem się za nadrabianie. 
Jechałem na prawdę mocno. Tyle ile fabryka dała. Przez pierwsze kilometry nikogo nie spotkałem, ale potem zacząłem wyprzedzać kolejnych zawodników. 
Trasa była poprowadzona bardzo ciekawymi szlakami. Dużo singli i trudnych zjazdów. Podjazdy długie i nie za bardzo strome - czyli takie jakie lubię. Miałem też małe problemy z młynkiem, więc prawie wszystko ładowałem ze średniej tarczy. 
I tak się toczył dalej wyścig. Jechałem mocno i doganiałem kolejne osoby. Na bufecie złapałem żelka, zawodnik SCS pomógł mi dokręcić koszyk od bidonu (wtf?! jak on mógł się odkręcić?) i poleciałem dalej. 
Moją bolączką było to, że nie wiedziałem wtedy dokładnie który jest kilometr i ile jeszcze mam do mety. Nie zaprzątałem tym jednak głowy, tylko robiłem swoje. 
Zaczęły się zjazdy. Bardzo spodobał mi się singiel po kamieniach i korzeniach. Wymagający, stromy, śliski... Jeszcze kilka miesięcy temu bym w ogóle nie myślał, żeby tam zjeżdżać. A teraz zjeżdżałem i wyprzedzałem. W końcu singiel przemienił się w szeroką drogę, na której puściłem się mocniej. Niestety. Dobiłem. 
No i znów laczek. Nie miałem już dętki, więc poprosiłem kogoś. Ściągam koło, sięgam po pompkę... a jej w kieszonce nie ma. No to świetnie. Musiałem gdzieś zgubić. Stwierdziłem, że olewam wymianę i biegnę do mety. Zbiegłem stokiem, potem ścieżką z kamieniami, dobiegłem do asfaltu. Wiedziałem, że mam już tylko kilkaset metrów do przebiegnięcia. Udało się - ukończyłem. 
Z satysfakcją stanąłem przy bufecie i gdy się posilałem zobaczyłem coś, co mnie bardzo zaskoczyło. Precyzyjniej - nie coś, tylko kogoś. Właśnie na metę wjeżdżała Michalina Ziółkowska... Zaraz, zaraz. Złapałem dwa laczki, zgubiłem trasę i jestem przed Michaliną? Coś jest nie tak. I to bardzo. 
Poszedłem do samochodu ogarniajacego pomiar czasowy i przedstawiłem sytuację. 
I rzeczywiście coś było nie tak. 

Przed ostatnimi zjazdami był usytuowany rozjazd na MEGA/GIGA. Tam giga miało wjeżdżać na krótką rundę i wrócić w ten sam punkt. Przez mojego laczka i zgubienie trasy straciłem tyle czasu, że nie załapałem się na ten rozjazd. Tylko o tym nie wiedziałem. Zmiana trasy tuż przed wyścigiem i niewiedza o ilości przejechanych kilometrów spowodowały, że walczyłem dalej. Potem złapałem tego drugiego laczka, bieg do mety... i wszystko po to, żeby wcześniej dowiedzieć się o swoim DNF-ie. 

Trochę byłem zły, sfrustrowany, zniesmaczony, że org dał tak niski limit czasowy (połowa stawki na niego się nie zmieściła). Ostatni zawodnik dystansu giga, który zmieścił się w limicie, skończył wyścig przed godziną 16. Ostatni zawodnik dystansu mega, kończył po 19. Do przemyślenia.


Ale z całej tej historii wyciągam wiele pozytywów. Jest forma. Albo idzie. Trudno to określić. Mimo różnych przeciwności losu, na wyścigu je
chało mi się wyśmienicie. Tak można to określić. Zostawiłem za sobą zawodników, z którymi normalnie przegrywam. Dodatkowo... cały wyścig był dla mnie przyjemny. Nie miałem żadnego kryzysu, żadnych dołków itp. Ludzie po wyścigu narzekali, że straszliwie ciężko i okropnie... a mi jechało się miło i przyjemnie. To może znaczyć tylko jedno... dwa tygodnie w górach zrobiły swoje. 

Teraz muszę tylko trochę poczekać na kolejny wyścig, żeby potwierdzić, że jest dobrze. 

Pozdro!
Tomek-MTB 

środa, 7 sierpnia 2013

Jeden wakacyjny dzień - czyli jak stać się kibolem.

Właśnie siedzę sobie przy moim biurku, w Poznańskim mieszkanku na dużym osiedlu. Tak właściwie jeszcze kilkadziesiąt godzin temu byłem w górach i tam świetnie spędzałem wakacje... Tak. Zapadną mi w pamięci na długo. Szczególnie kilka dni. Jeden z nich był wyjątkowo udany.

Dwie poprzedzające doby spędziłem w łóżku. Można powiedzieć, że były to jedyne dwa dni, które nie udały mi się na tych wakacjach. A co było powodem? Jakaś głupia grypa żołądkowa, albo coś podobnego. Ale trudno. W piątek rano obudziłem się dobrej myśli i rzeczywiście prawie dobrze się czułem. Dopiero po śniadaniu zacząłem się zastanawiać czy mój wyjazd do Bukowiny i do Gliczarowa w ogóle ma sens. Szczerze mówiąc w pewnym momencie już stwierdziłem, że nie jadę, ale chcąc oznajmić to Dominice z którą już byłem umówiony na Gliczarowie jakoś mi się przemieniło. Szybko wykorzystałem chęć jazdy i dosłownie w trzy minuty byłem gotowy i już jechałem w stronę Tatr.
Już po pierwszych kilku kilometrach poczułem się lepiej. Wtedy już wiedziałem, że dobrze zrobiłem jadąc pokibicować na Tour de Pologne.
Szybko przejechałem moją pierwszą premię górską - przełęcz Knurowską i po zjeździe skierowałem się w stronę Bukowiny.
Pogoda była zacna. Tak jak niezmiennie od kilku dni ciągle dawała z góry lampa. Wyglądało na to, że kolarze pod Gliczarowem dzisiaj będą wypacali siódme poty.

Koło Białki Tatrzańskiej zamknęli ruch. W końcu nie dziwne. Skoro jedzie taki wyścig jak TdP to ruch jest zablokowany.

Zostałem sam. Szoska tylko dla mnie. Fajnie nie? I Ci ludzie którzy widząc kolarza od razu myślą, że to na pewno ten z Touru i Ci machają. 

Zdziwko. Myślałem, że samochody teamowe mają jakieś przepustki i ich nie zatrzymują. A tutaj takie coś. 

I tak sobie przejechałem koło samochodów i nagle zobaczyłem kolarzy. Albo rowerzystów. I coś mi tu nie pasowało. Trasa oznakowana, balony, banery... Dobra będzie wyścig. Ale co robią tutaj Ci ludzie? Przypomniałem sobie - TdP Amatorów. 

I zaczęło pojawiać się coraz więcej i więcej tych kolarzy. Ja swoim tempem ciągle pokonywałem sobie podjazd do Bukowiny, a oni mi po kole. Fajnie. 

Nawet z dziećmi sobie piątki przybijałem. 
No i dojechałem do mety wyprzedzając na ostatnim podjeździe ze 100 osób. Wszystko tak szczelnie zamknięte, że nigdzie sobie nie mogłem zjechać. Ci co przed metą siedzieli mi na kole odwalili potężny finisz, dziwiąc się, że tak łatwo mnie urwali. Potem to ja się jednak bardziej zdziwiłem, gdy chwilę później dostałem piękny metal za ukończenie wyścigu. Spoko. Nie buntowałem się. Zacząłem szukać jakiegoś bufetu.

Ale nie znalazłem. Szkoda. Skoczyłem do sklepu i spytałem o drogę na Gliczarów. Jakieś dwa laczki, powiedziały, że tam i tam najlepiej a ja uwierzyłem. I tak rąbałem naokoło przez 15 kilometrów. Trudno. Przynajmniej więcej km (i przewyższeń też) sobie nabiłem. 

Ale w końcu dotarłem na miejsce. 

Chwilę popatrzyłem co i jak, poczekałem na Dominikę, Bartka, Nikolę, Magdę i zabraliśmy się kibicowania. 

I tak generalnie napomknę tylko, że tutaj zaczyna się najlepsza zabawa ever. Pierwszy raz w życiu to ja miałem patrzeć jak ktoś się ściga. 


Bardzo szybko dowiedziałem się, że jestem jednym z największych fanów Tomka Marczyńskiego. 

I już na pierwszej rundzie darłem ryjka: "DAAAAWAJ TOMEK"


Inni też się nieźle starali

Ale do Tomka to im było daleko.  


Tutaj godzi się podać pewną krótką opowiastkę. Przez (prawie) wszystkie rundy towarzyszył nam bardzo przemiły, ale staranie wykonujący swoją pracę, pan strażak. Na pewno miał na imię Staszek. Tak. Nazwijmy go pan strażak Staszek. No i pan strażak Staszek bardzo pilnował, żebyśmy przypadkiem nie przeszkodzili zawodnikom w spinacze. Bardzo mocno pilnował. Nawet do tego stopnia, że zaproponował Dominice:  "Chcesz zarobić 500zł?" A potem było: "Ej, dajcie jednego z kamizelką". "Proszę zejść z drogi! Ja mogę! Wy nie!" Wszyscy podziwialiśmy pana strażaka Staszka, że tak pięknie wykonuje swoją pracę. Niestety po dwóch rundach pan Staszek stracił na efektywności. Wyglądał na zmęczonego, zaczął nam trochę odpuszczać (mogliśmy nawet jedną stopą stać na asfalcie!). Po trzeciej rundzie pan strażak zaczął tropić węża. Zygzakiem w końcu łatwiej ładować pod taką stromą górkę. Zresztą z górki też. Przynajmniej strażakowi. Długo się zastanawiałem co się stało panu Staszkowi, ale teraz już wiem. To pewnie ten upał mu zaszkodził. Mam nadzieję, że biedakowi nic się nie stało, bo na piątej rundzie już nie było go z nami. 
I tutaj znów widać pana Staszka. To chyba już czwarta runda, bo Bartek na kawałek stopy na asfalcie a Strażak Staszek nie reaguje. 

A w międzyczasie, Tomek jeździł i golił premie. Hop jedna, hop druga, hop trzecia. A co tam. W końcu wymienił buta podczas etapu, to doszło mu tak z +50 watów. 


I darliśmy się gdy tylko przejeżdżał. 

A tak mniej więcej wyglądał podjazd z perspektywy bikera. 

I teraz chyba najlepsza rzecz w całym dniu - wypychanie towarówy. Jak już przejechali sędziowie, przejechały samochody i zostali sami zmęczeni kolarze to trzeba było jakoś pomagać. Najbardziej chyba zrozumieją to ludzie, którzy na własnej skórze poczuli co to jest ostatnia sztajfa na wyścigu. Chwytało się kolesia za plecy, albo jej dolną część, i ładowało się ile sił w nogach na górę. I nie ważne jakiej narodowości był to bardzo ładnie dziękował. I wszystkim się to bardzo podobało. Więc pomagaliśmy. O tak. Chciałbym być tak wypychany na ostatnim podjeździe na maratonie. 

Tak to wyglądało mniej więcej z perspektywy wypychającego. Trochę trzęsie kamerką, ja drę ryjka, ale generalnie wiadomo o co chodzi. 
Na ostatniej rundzie strasznie długo czekaliśmy na Tomka. Nie za bardzo wiedzieliśmy o co chodzi, bo w końcu miał bronić koszula górala. Kiedy w końcu pojawił się od razu Bartek zabrał się za wypychanie, potem ja dałem zmianę. Biegłem długo, wiec miałem czas na pogawędkę. Spytałem czy wygrał, powiedział. "Haha. Wygrałem." To w nagrodę przebiegłem jeszcze dobre sto metrów więcej. Należy się chłopakowi.

Ale w końcu trzeba było się zwijać. Miałem 50 kilometrów do domu i jakieś 1,5 godziny do zmroku. Zaliczyłem premię na Gliczarowie, i jechałem oglądając widoki i dwudzieste towarówy. Ale mimo, że towarówa, po ciężkim górskim etapie to i tak byli poza moim zasięgiem. <płacze>

Zjechałem z trasy na której bardzo dużo ludzi mi kibicowało, co było nawet przyjemne. Hehe. A Ci sobie stali. Trzeba było przyjechać wcześniej i kibicować a nie grzać miejsca w korku. Jeszcze sobie poczekacie moi drodzy. 

Towarówy nie dałem rady złapać, ale rozjazdowicza już tak. Ba, nawet go potem wyprzedziłem. 

I zrobiłem to w tak spektakularny sposób, że nawet helikoptr się moją akcją zainteresował. 


Moja tempówka życia zakończyła się sukcesem, bo mimo tego, że musiałem zaliczyć kilka premii górskich na drodzę do swojego domu to udało się tam dotrzeć przed zmrokiem. 
I tak potem nie mogłem zasnąć. Cały dzień w emocjach. Coś pięknego. 
Takie kibicowanie to... świetna sprawa. Szczególnie z taką ekipą jak Dominika, Bartek, Magda i Nikola... A i jeszcze do tego kiedy zawodnik któremu się kibicuje goli premię jedną po drugiej i wygrywa koszul górala. Coś pięknego. Coś pięknego.... Coś pięknego. 
Amen.