Hej,
po wzmożonym ruchu na moim blogu zauważyłem, że kilka osób chciałoby się dowiedzieć jak mi poszło w Korbielowie. Tak właściwie to nie chciało mi się pisać tego, jednak ostatecznie stwierdziłem, że napiszę kilka słów.
Na miejsce przyjechaliśmy dzień wcześniej i już od godziny 16 prawie ciągle padało. Wieczorem, zaraz po zmroku zaczęły się burze, które trwały przez większość nocy. Rankiem jednak przestało mocno padać i tylko lekko mżyło. Do tego chmury były bardzo nisko i ograniczały widoczność.
Równo o godzinie 10 wystartowałem kolorowy peleton na zmodyfikowaną trasę wyścigu. Od początku tempo było bardzo spokojne. Wpierw jechaliśmy za samochodem i dopiero na pierwszym podjeździe stawka zaczęła się rozciągać. Ja wtedy jakimś cudem (pewnie natchnienie z Góry) zauważyłem, że mam wykręconą śrubę od mocowania klocków hamulcowych, jednak dzięki Adamowi Ślązakowi bardzo szybko się z tym uporałem.
Pierwszy podjazd jechałem spokojnie, lecz nawet te tempo pozwalało mi wyprzedzać kolejne osoby. Zostawiłem za sobą p. Jasia, Romka Badure i łykałem kolejne osoby. Na zjazdach, które zaczęły się po kilkukilometrowej wspinaczce też sobie dobrze radziłem. Oczywiście mistrzem zjazdu nie jestem, więc nie odjeżdżałem, ale też nie traciłem. I to mnie bardzo cieszyło, bo warunki na trasie nie były łatwe. Wszystko było mokre, śliskie, lecz na szczęście nie było dużo błota.
Po dobrych dwudziestu kilku kilometrach wyścigu, na szybkim zjeździe, złapałem laczka. Lekko rozciąłem tylną oponę i niestety nawet mleczko w tym wypadku nie pomogło. Szkoda. Ja zabrałem się za szybki pit-stop, a grupa z którą jechałem pojechała dalej... i po kilku minutach wróciła, oznajmiając, że źle jedziemy. Byłem lekko zdezorientowany, ale rzeczywiście taśmy na drzewach nie były od MTB Marathonu - trafiliśmy na trasę innego wyścigu. Jadąc na zjazdach mogłem tego nie zauważyć. W końcu jadąc prawie 40 km/h nie przyglądam się taśmom, tylko trasie.
Założyłem dętkę, napompowałem i zacząłem wracać. Moja nadprogramowa runda miała nieco ponad 6km. Jak już wróciłem na trasę, wylądowałem na szaaarym końcu stawki. Tak właściwie to bez problemu mógłbym w tym momencie zrezygnować, ale czułem się za dobrze, żeby odpuścić ściganie - zabrałem się za nadrabianie.
Jechałem na prawdę mocno. Tyle ile fabryka dała. Przez pierwsze kilometry nikogo nie spotkałem, ale potem zacząłem wyprzedzać kolejnych zawodników.
Trasa była poprowadzona bardzo ciekawymi szlakami. Dużo singli i trudnych zjazdów. Podjazdy długie i nie za bardzo strome - czyli takie jakie lubię. Miałem też małe problemy z młynkiem, więc prawie wszystko ładowałem ze średniej tarczy.
I tak się toczył dalej wyścig. Jechałem mocno i doganiałem kolejne osoby. Na bufecie złapałem żelka, zawodnik SCS pomógł mi dokręcić koszyk od bidonu (wtf?! jak on mógł się odkręcić?) i poleciałem dalej.
Moją bolączką było to, że nie wiedziałem wtedy dokładnie który jest kilometr i ile jeszcze mam do mety. Nie zaprzątałem tym jednak głowy, tylko robiłem swoje.
Zaczęły się zjazdy. Bardzo spodobał mi się singiel po kamieniach i korzeniach. Wymagający, stromy, śliski... Jeszcze kilka miesięcy temu bym w ogóle nie myślał, żeby tam zjeżdżać. A teraz zjeżdżałem i wyprzedzałem. W końcu singiel przemienił się w szeroką drogę, na której puściłem się mocniej. Niestety. Dobiłem.
No i znów laczek. Nie miałem już dętki, więc poprosiłem kogoś. Ściągam koło, sięgam po pompkę... a jej w kieszonce nie ma. No to świetnie. Musiałem gdzieś zgubić. Stwierdziłem, że olewam wymianę i biegnę do mety. Zbiegłem stokiem, potem ścieżką z kamieniami, dobiegłem do asfaltu. Wiedziałem, że mam już tylko kilkaset metrów do przebiegnięcia. Udało się - ukończyłem.
Z satysfakcją stanąłem przy bufecie i gdy się posilałem zobaczyłem coś, co mnie bardzo zaskoczyło. Precyzyjniej - nie coś, tylko kogoś. Właśnie na metę wjeżdżała Michalina Ziółkowska... Zaraz, zaraz. Złapałem dwa laczki, zgubiłem trasę i jestem przed Michaliną? Coś jest nie tak. I to bardzo.
Poszedłem do samochodu ogarniajacego pomiar czasowy i przedstawiłem sytuację.
I rzeczywiście coś było nie tak.
Przed ostatnimi zjazdami był usytuowany rozjazd na MEGA/GIGA. Tam giga miało wjeżdżać na krótką rundę i wrócić w ten sam punkt. Przez mojego laczka i zgubienie trasy straciłem tyle czasu, że nie załapałem się na ten rozjazd. Tylko o tym nie wiedziałem. Zmiana trasy tuż przed wyścigiem i niewiedza o ilości przejechanych kilometrów spowodowały, że walczyłem dalej. Potem złapałem tego drugiego laczka, bieg do mety... i wszystko po to, żeby wcześniej dowiedzieć się o swoim DNF-ie.
Trochę byłem zły, sfrustrowany, zniesmaczony, że org dał tak niski limit czasowy (połowa stawki na niego się nie zmieściła). Ostatni zawodnik dystansu giga, który zmieścił się w limicie, skończył wyścig przed godziną 16. Ostatni zawodnik dystansu mega, kończył po 19. Do przemyślenia.
Ale z całej tej historii wyciągam wiele pozytywów. Jest forma. Albo idzie. Trudno to określić. Mimo różnych przeciwności losu, na wyścigu je
chało mi się wyśmienicie. Tak można to określić. Zostawiłem za sobą zawodników, z którymi normalnie przegrywam. Dodatkowo... cały wyścig był dla mnie przyjemny. Nie miałem żadnego kryzysu, żadnych dołków itp. Ludzie po wyścigu narzekali, że straszliwie ciężko i okropnie... a mi jechało się miło i przyjemnie. To może znaczyć tylko jedno... dwa tygodnie w górach zrobiły swoje.
Teraz muszę tylko trochę poczekać na kolejny wyścig, żeby potwierdzić, że jest dobrze.
Pozdro!
Tomek-MTB
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz