niedziela, 30 czerwca 2013

Bike Maraton - Myślenice

Generalnie nie lubię pisać o wyścigach, które mi nie wyszły. Więc tak właściwie to napiszę tylko kilka słów. Tak, żeby nie było, że olewam bloga. Ot, co.
Tydzień, który spędziłem w Tylmanowej, koło Krościenka, gdzie mimo słabej pogody trochę pojeździłem, zakończyłem wyścigiem w Myślenicach. Dotarłem na miejsce już dzień wcześniej, przespałem się w Willi Wincenciaków. Synwie gospodyni tej Willi jeżdżą w downhillu. I to nawet nieźle. Pogadaliśmy sobie, obczaiłem ciężkie jak byk maszynki... Zaskoczyła mnie carbonowa zjazdówka... Ale do rzeczy. Jak już się przespałem, to rano razem z Rafałem, Glonem i Patrykiem ruszyliśmy w stronę biura zawodów. Zapisałem się, ogarnąłem, zrobiłem rozgrzewkę. Pogoda nie była genialna, ale znośna. Było chłodno, pochmurnie, lecz nie padało. W zeszłym roku, cały wyścig jechałem w deszczu, teraz miało być inaczej.
Równo o 11 ruszyłem z pierwszego sektora. Wybierałem się na dystans GIGA, więc na pierwszym asfaltowym podjeździe zbytnio się nie forsowałem. Jechałem spokojnym, acz mocnym tempem. Długi czas przed sobą widziałem Rafała, za mną jechał Glon, który dopiero pod koniec podjazdu przesunął się do przodu. Wyprzedziła mnie cała masa ludzi, ale jakoś się tym nie przejmowałem. Wiedziałem, że jeśli mam przejechać cały dystans równym tempem to nie mogę się zbytnio forsować.

niedziela, 23 czerwca 2013

Krótko, szybko i ciekawie - Bike Maraton we Wrocławiu

    Chciałem się wycofać. Start był za niecałe pół godziny, a ręka mnie straszliwie bolała. Niepewnie trzymała kierownicę, w ogóle jakoś dziwnie się czułem. Długo się zastanawiałem, jednak ostatecznie stwierdziłem, że skoro już przyjechałem do Wrocławia to już tutaj wystartuję. Najwyżej zjadę na mini - pomyślałem. 
     Do sektora startowego przyszedłem na 15 minut przed startem. Było już tłoczno... ale tak zawsze jest we Wrocławiu na Bike Maratonie. Stałem sobie samotnie, z nikim nie rozmawiając. Czułem się dziwnie, ale może to dlatego, że byłem na rowerze dopiero drugi raz po glebach w Karpaczu... W końcu jednak ruszył pierwszy sektor, trzeba było się poderwać. Na szczęście już nie padało, tak jak to było od rana. Niebo  kompletnie zachmurzone, ale było ciepło. Szybko uporam się z tym MINI i potem odpoczywam - pomyślałem i chwilę później ruszyłem z drugiego sektora na trasę czwartej edycji Bike Maratonu.
   Jednak muszę przyznać, że czuję się różnicę w starcie pierwszego i drugiego sektora. W pierwszym od początku zawsze spadam w dół, a tutaj? Od razu zabrałem się za wyprzedzanie. Hop prawa, hop lewa. Trochę po krzakach, trochę po kałużach. Zależało mi na tym, żeby dojść do p. Jasia. Po pierwszych kilku kilometrach udało się. Chociaż tempo było mocne, ciągle w beztlenie, to jednak jechało mi się dobrze... i o dziwo nie bolała mnie ręka. Jednak adrenalina zrobiła swoje. I dobrze.
    Przez chwilę utrzymywałem się w grupce p. Jasia i Tomka Dopierały. Trzymałem tempo, ale niestety w pewnym momencie obaj skoczyli do przodu, mnie ktoś przyblokował i zaczęli odjeżdżać. Rozdzieliliśmy się i wylądowaliśmy w osobnych grupkach. Na trasie zrobił się trochę większy luz. Uspokoiłem jazdę, nie trzeba było co chwila wyprzedzać. Tempo zostawało ciągle mocne, ale już unormowane. Po kilku kilometarach zaczął wyprzedzać mnie Mietek Berezik,  którego pamietam z zeszłorocznych Mistrzostw Polski w Maratonie. Praktycznie cały wyścig wtedy przejechaliśmy razem. Wyprzedził mnie i jechał mocno, więc wskoczyłem na koło. Kawałek po kawałeczku zbliżaliśmy się do grupki p. Jasia, aż w końcu gdy byliśmy blisko dałem bardzo mocną zmianę i dospawaliśmy. Powstała duża, prawie kilkunastoosobowa grupka. Przejechaliśmy koło rozjazdu, ale jakoś jechało mi się na tyle dobrze, że nawet nie pomyślałem, żeby skręcić na MINI. 
    Niestety zanim udało mi się przebić do przodu, wjechaliśmy w bardzo nierówną, polną drogę. Było ślisko, rzucało na boki, trawa była wysoka.. Nie dało się ani wyprzedzać, ani płynnie jechać. I niestety będąc na końcu grupki byłem skazany na to, że się rozpadnie... I tak się stało. Zostaliśmy w cztery osoby. Bardzo nie lubę takich odcinków jak tam. Jechało się praktycznie fatalnie. Ani to to przycisnąć, ani odpuścić korby. Trzeba być ciągle skupionym... Jedna chwila i można ładnie się rozwalić. Prawie to zrobiłem, gdy Race King uciekł mi na śliskim błocie i chciałem przetestować czy drzewo wytrzyma mój atak... Na szczęście, udało się cudem uniknąć kolizji, która jak przypuszczam skończyłaby się tylko jednostronnymi szkodami. I to nie ja wyszedłbym bez szwanku. 

wtorek, 18 czerwca 2013

Krótko o Karpaczu - Powerade Volvo MTB Marathon

Hej. :) 
Dzisiaj będzie krótko, bo przy pisaniu boli mnie ręka, którą... zaraz się dowiedzie co z nią się stało. 

Jak wiadomo wyścig w Karpaczu, organizowany przez p. Golonkę nie należy do najłatwiejszych... a można nawet powiedzieć, że należy do najtrudniejszych w całym kraju. W tym roku organizatorzy postanowili nie odchodzić od tej koncepcji i znów puścili nas na genialną trasę wokół Karpacza. 
Generalnie początek to był długi, asfaltowy podjazd przez centrum górskiej miejscowości. Do połowy podjazdu jechałem w pierwszej grupie, jednak potem zacząłem odpadać. Nie walczyłem na siłę, wiedziałem, że czeka mnie jeszcze 70km górskiego wyścigu. Gdy dojechaliśmy do świątyni Wang zaczął się pierwszy zjazd. Na nim też dogoniłem Rafała, który nieszczęśliwie złapał laczka.
Początek wyścigu to raczej zachowawcza jazda. Na zjazdach nie szalałem, spokojnie zjeżdżałem, a na podjazdach nie zacierałem się.
W pewnym momencie trasy, na długim, technicznym podjeździe dogonił mnie Tomek Czerniak. Przez jakiś czas jechaliśmy razem, ale ja się wyglebiłem. Na trudnym technicznym zjeździe, jechałem tuż za Tomkiem i źle przycelowałem w jeden uskok. Skutek - piękne OTB. Stosunkowo szybko się pozbierałem, sprowadziłem kawałek i znów zacząłem jechać. Szybko obczaiłem co mi jest. Mocno rozwalone lewe kolano, trochę pośrupane nogi tu i ówdzie. Na podjazdach bolało jak cholera. Szczególnie jak stawałem w pedały. Rany przez jakiś czas krwawiły, ale potem zakleiły się błotem i miałem już z tym spokój. Zabrałem się do nadrabiania strat. 
Po pięknej glebie, niestety przez jakiś czas miałem blokadę psychiczną na zjazdach. Zjeżdżałem je fatalnie, ale za to na podjazdach (mimo bólu) jechałem nawet dobrze. W pewnym momencie znów przed sobą zobaczyłem Tomka. Zabrałem się za nadrabianie i na kolejnym zjeździe był między nami tylko jeden kolarz. Ale nie, nie ma tak dobrze. Znów trzeba było przelecieć przez kierownicę. Zjazd prowadził w takim wąskim piaszczystym lejku... i przednie koło nieszczęśliwie uślizgnęło mi się. I fru. Znów leżę. Nie dołożyłem kolejnych ran, ale jeszcze mocniej obiłem sobie udo. No genialnie. 
Generalnie przeszła mi przez głowę myśl, żeby zrezygnować. Ale wtedy przypomniałem sobie, że nie jestem piłkarzykiem, który prawdopodobnie byłby znoszony już na noszach do szatni, tylko kolarzem i ruszyłem dalej. Czułem się trochę jak masochista, bo podobał mi się typ bólu gdy stawałem na pedały.
Po kilku kilometrach znów przed sobą zobaczyłem Tomka, ale stwierdziłem, że nie chcę znów wyglebić i go puściłem. A tak serio, to zabrakło pary w nogach, żeby go dojść. Jechałem dalej swoim tempem pokonując kolejne kilometry przepięknej trasy. 
Prawdę mówiąc "obudziłem" się na podjeździe pod dwa mosty. Takie podjazdy baaaardzo lubię. Długi, ale nie za bardzo stromy. Jechałem na tyle mocno, że nikt nie był mi w stanie siedzieć na kole. Wyprzedzałem i doganiałem kolejne osoby. Super uczucie. Nogi trochę przestały boleć i znów mogłem jechać swoje. Do czasu zjazdów. Nie chciałem kolejny raz leżeć i praktycznie wszystkie trudniejsze zjazdy sprowadzałem. I niestety wszyscy na zjadach mnie doganiali i wyprzedzali. Czułem się z tym tak fatalnie, że aż szkoda o tym pisać. Postanowiłem jednak uważać dalej na siebie i butowałem. 
Bardzo spodobał mi się też podjazd na przełęcz Karkonoską. Wyprzedziłem tam całą masę ludzi. Jechało mi się na tyle dobrze, że praktycznie nikt nie był w stanie się ze mną zabrać. I o to chodzi! Noga podawała. Zaraz potem zaczął się zjazd. Trudny, techniczny, a ja stwierdziłem, że nie będę sprowadzać, żeby nie stracić odrobionych pozycji. I bum. Lot przez kierownicę. Prosto na piękne kamyczki. Już nawet sam o własnych siłach nie mogłem wstać. Leżałem na plecach, głową w dół, a rower przykrył mi nogi. Musiałem poczekać, aż ktoś przyjedzie i mi pomoże. Na szczęście nie czekałem długo i trafiłem na życzliwego kolarza. Pomógł mi, a ja zacząłem sprowadzać. Obiłem sobie bardzo mocno udo i bark. Ledwo co trzymałem rower, a nawet chodzenie powodowało wielki ból. Wyprzedzali mnie wszyscy Ci, których urwałem na podjeździe. 
Odpuściłem ściganie. Ani fizycznie, ani psychicznie nie mogłem się już ścigać. Tam gdzie się dało jechać to jechałem, tam gdzie nie to schodziłem. Czułem się z tym fatalnie, ale chciałem ukończyć wyścig. 
Na sam koniec zrobiłem sobie tylko prezent zjeżdżając kilka ciężkich agrafek. 

Generalnie wyścig ukończyłem na 47 pozycji OPEN i 21 w M2. Czy jestem zadowolony? Nie. Jechałem o wiele mocniej i lepiej, ale te gleby. Po ostaniej z nich straciłem z 15 pozycji OPEN. No właśnie. Przeanalizowałem każdą... i muszę się uderzyć w pierś, że dwie były tylko i wyłącznie z mojej winy... Szkoda. Jedynym plusem jest to, że na podjazdach, mimo obitych nóg jechałem przyzwoicie.

Szczerze powiedziawszy to wywaliłbym ten post do kosza, bo jest straszliwie nie w  moim stylu, ale chciałem napisać chociaż coś o wyścigu.

Aktualnie siedzę w domu i przez najbliższe dni nie wyjdę na rower. Bark na szczęście nie jest połamany, ale strasznie mocno obity. Nie mam pełnego zakresu ruchu i nie utrzymałbym kierownicy. Wrocław chyba odpuszczę, ale na Myślenice chcę już być gotowy! : )
Trzymajcie kciuki.

I w ramach rekompensaty za krótki tekst zdjęcia:





Wspólna jazda z Tomkiem. Tuż przed pierwszą glebą.

Zjazd do Borowic
 

Wspomniana agrafka



 

piątek, 14 czerwca 2013

3x "gie", truskawki i Karpacz - czyli co u mnie słychać.

Siemaneczko. 
    No tak. Znów zaczynam pisać za późno. Piszę na zmęczeniu, robię głupie błędy (pomijając fakt, że piszę głupoty :) ), potem czekam do rana, żeby podlinkować to na moim fejsie, bo w nocy nikt nie zobaczy... Miałem zacząć już jakiś czas temu, ale tutaj pogadanki ze znajomymi, z siostrami, potem trzeba jeszcze powiesić pranie i tak prawie północ się robi. Do tego jeszcze co chwilę coś podjadam... I przygniata mnie ta świadomość, że to jedno ciastko, odkłada się, potem robię się coraz grubszy i coraz grubszy, robię masę na sprintera, potem już nie podjeżdżam pod żadne górki, aż w końcu nie jestem wstanie wsiąść na rower i umieram na zawał serca spowodowany brakiem ruchu. I wszystko przez jedno ciastko po 22 godzinie... Chyba trochę panikuję. 

    A tak serio mówiąc, to żadnym ciasteczkiem się nie przejmuję, bo wszystko (nawet z nadwyżką) spalę już za kilkadziesiąt godzin. Jedziemy na południe! Tym razem na kultową edycję MTB Marathonu do Karpacza. Pozwolę sobie rzucić kilka przykładowych zdjęć autorstwa jpbike: 

 Do tego dwie liczby: 70km i 2600 m. w pionie. Jak nie zabije mnie przewyższenie, to rozwalę się na przedstawionych zjazdach. Chyba zamówię sobie karetkę. Hehe. 
   Będzie ciekawie. Było nawet w zeszłym roku, mimo, że to Grabek organizował. Słyszałem kiedyś porównanie. Jest trzech organizatorów, których nazwisko zaczyna się na literkę "gie". Gogol (ten od wyścigów w wlkp.), Grabek i Golonko. Mają trzy trasy do wyboru: Asfaltowa droga, leśny szeroki dukt i singiel. Gogol puści wyścig asfaltem. "Po co narażać ludzi na niebezpieczeństwa lasu? Jeszcze ktoś na jakąś gałąź najedzie."  Grabek leśną szeroką drogą. "Mam osobny cykl szosowy, puszczę ludzi w lesie." A Golonko? Krzakami. "[zjarany wzrok] Hehe. Zrobią nową drogę. Hehe."
Jak Grabek organizował wyścig w Karpaczu to było ciekawie. Uwierzcie mi, że teraz będzie jeszcze lepiej.
    Co jeszcze mi przychodzi na myśl... Prawdopodobnie będzie to pierwszy wyścig od dawna... bez błota! Nawet jakby padało, to by go dużo nie było, ale nie ma padać. To chyba jakaś nowość w tym sezonie. Ma być ładnie, cieplutko. Jeślibym napisał, że się nie cieszę z tego powodu, to bym skłamał. Więc nie napiszę. Proste. 
   Muszę się wam pochwalić, że w końcu udał mi się tydzień treningowy. Mimo, że przez pierwszą część odpoczywałem, to potem zrobiłem swoje. Trochę się pokręciłem po szosie, wczoraj trochę w terenie, dzisiaj zrobiłem sobie przyjemny rozjazd. Luuubię to. Serio. Wyjechać sobie koło 19 na rowerek i pojechać nad maltę. Ciepły, (prawie) letni wieczór, jezioro, zachodzące słońce... Tak romantycznie... Tylko ja i... dwa pedały... Dobra, nieważne.
(Chyba jednak nie mogę pisać wieczorami. ^^)
Ta... i wracając na ziemię. Po jednym z treningów przyjrzałem się mojej oponce... I zauważyłem, że Race King, którego mam założonego na przodzie powoli kończy swój żywot. Pojeździć jeszcze pojeździ, ale ścianki ma już poobcierane i boję się, że na wyścigu gdzieś go przetnę. Do Karpacza nie ogarnę tego, ale już na kolejne góry powinienem mieć coś nowego. I cholerka znów ten sam problem mam. Za duży wybór. Gdyby były dwa modele opon to kupno opon zajęłoby dwie minuty... Ale nie. "A może coś od Geaxa, albo Schwalbe... Chociaż Schwalbe ma cienkie ścianki boczne. Ale ta nowa wersja Snake Sin powinna załatwić sprawę! To jest to. Biorę Rocket Rona. Z drugiej strony podobno Saguaro sobie dobrze radzi. To może Saguaro jednak? Chociaż nie, ciężki jest. Przejrzę ofertę Maxxisa. No... coś by się znalazło, ale mnie to nie przekonuję." Wtedy dopiero się zaczyna.... "Poszukam w mniej znanych firmach... Ritchey, Bontrager a może Michelin?"
Po dwóch tygodniach: KLIK

Ale pocieszę was. Już wybrałem. I nie zamierzam zmienić zdania. Na przód wrzucę sobie Continentala X-Kinga w wersji Race Sport. A teraz, że jestem poznaniakiem i sknerą (czyt. odkładam kasę na 29era) to szukam gdzie najtaniej kupić. Ogólnie już się przyzwyczaiłem do cen, ale jednak jakby na to spojrzeć na to tak z boku... 150zł za kawałek gumy...?! Wiem, wiem. Te wszystkie technologie, mieszanki gum, 3D, opcja nagrywania w HD, 3GB pamięci, złącze HDMI i możliwość zmiksowania 3 (słownie trzech) kilogramów truskawek naraz! Technologia kosztuje. Lifa.

Chyba już powinienem iść spać. Swoistym wyznacznikiem tego jest to, że mam za głośno puszczoną muzykę. A czemu? Bo próbuję zagłuszyć szum (tak to się na to mówi?) komutera, który jest coraz bardziej głośny. Czuję się tak, jakby miał zaraz wybuchnąć. Dobra, wybuchnąć to nie, ale pewnie się zaraz spali. 


Żeby uchronić mój komputer i wasze głowy przed jeszcze bardziej porąbaną częścią tego posta, postanawiam iść spać w trybie natychmiastowym. 

Z poważaniem,
Tomek-MTB


poniedziałek, 10 czerwca 2013

5h ścigania? Czemu nie? - Bike Maraton w Głuszycy

     Już od kilku minut kręciłem się po miasteczku wyścigowym. Widziałem, że pierwszy sektor dopiero się zapełnia, a że nie chciałem startować z samego przodu, to jeździłem wokół trzech namiotów... Kręciłem się i kręciłem, aż w końcu stwierdziłem, że już czas stanąć na starcie. Co przyniesie mi dzisiejszy wyścig? Jaka trasa? Jaki czas będzie potrzebny do pokonania? Tak stojąc zastanawiałem się nad tym wszystkim, ale na żadne z tych pytań nie miałem odpowiedzi. W Głuszycy ścigałem się po raz pierwszy. Trasa liczyła sobie 80 kilometrów górskiego ścigania wraz z 2800 m. przewyższeń. Liczby konkretne, ale jak to się przełoży na sam wyścig? Postanowiłem przekonać się na własnej skórze i gdy tylko pani burmistrz wystrzeliła z pistoletu ruszyłem w barwnym peletonie w stronę pierwszego podjazdu.
     Podjazd ten zaczynał się praktycznie od razu po wyjeździe ze stadionu, więc nie było mowy o żadnej nerwówce i przepychaniu na starcie. Ustawiłem się za Rafałem Łukawskim i postanowiłem przytrzymać koło. Szybko zjechaliśmy z brukowanej drogi i zjechaliśmy w teren. Chociaż, że nie padało, to jednak wszędzie było mokro. Domyślaliśmy się, że będą błotniste miejsca, że będzie wilgotno, bo w końcu praktycznie przez cały tydzień przed wyścigiem padało. Przez pierwsze dwa kilometry jechałem za Rafałem, potem jednak stwierdziłem, że muszę trochę zejść z tętna i zacząłem odpuszczać. Wyprzedziło mnie kilku kolarzy, tętno uspokoiło mi się do takiego stopnia jakiego chciałem i zacząłem jechać swoje. 

piątek, 7 czerwca 2013

TO JE EM-TE-BE

Siema. 
     Jest już trochę po północy, a mi jakoś nie zabiera się do spania. Gdybym miał świadomość, że mam wstać za 4 godziny i ruszyć się do roboty to mnie by tu nie było. Ale jestem. Wiec jutro do roboty nie idę. A czemu nie idę do roboty? Bo jej nie ma. Ale nawet gdyby była, to bym do niej nie poszedł. Dlaczego? Bo jutro wyjeżdżam. Ta. Jutro piątek i znów wsiadamy w busika, żeby pojechać na jakiś wyścig. Tym razem Bike Maraton w Głuszycy. Nie chce mi się rozpisywać o tym jaki to będzie wyścig, co mnie czeka. Jakoś na to dzisiaj nie mam ochoty. Jak jesteście ciekawi to sprawdzcie sobie na stronie orga, albo poczekajcie do niedzieli jak napiszę relację z wyścigu. Simple. 

     Można powiedzieć, że jestem trochę nie w sosie. Jakoś nie wiem, tak mi się zebrało. Może to przez to, że zmarnowałem prawie cały tydzień i nic nie jeździłem? (Ale nie... można to nazwać tygodniem regeneracyjnym, prawda? Próbuję sobie tak wmawiać, ale jestem słaby w kłamaniu.) Albo to, że jak już dzisiaj wyjechałem to się rozwaliłem? Niby nic poważnego, ale jednak wkurza, że będę w pełnej dyspozycji. A może przez to jestem nie w sosie, że mam wakacje i zbytnio nie wiem jak je zagospodarować? Eh. Pewnie wszystko na raz. Jedyną szansą na poprawę humoru jest wyrwanie się z domu i jakiś dobry ścig. Więc nadzieja na to, że mi się poprawi jest duża. 

      Rzucając jeszcze garść info od siebie... W tym tygodniu chciałem napisać dla Was kilka postów, ale jakoś tak mi średnio to wyszło. Chciałem wrzucić luźny tekst o  wszystkim i o niczym, chciałem napisać recenzję moich oksów... Mam nadzieję, że w przyszłym tygodniu znajdę na to trochę czasu i motywacji. Jak zacznę więcej jeździć to i motywacja do pisania będzie większa. W końcu to na rowerze układam sobie wszystkie teksty, a potem je przelewam na kompa.


   
     No... i ostatnio zacząłem tyrać sobie w robocie. Rozładunki tirów, prace magazynowe, robienie paczek do wysyłki... wszystko po to, żeby zarobić sobie trochę grosza. Wiem, że to trochę takie... głupie, żeby podczas długo wyczekiwanych wakacji wstawać o 4 rano, aby po 15 wrócić styranym do domu. 29er sam się jednak nie kupi. Otóż to. Zbieram sobie kasę na rowerek na dużych kołach. Przeglądam sobie oferty różnych producentów, obczajam różne aukcje... ale tylko po to, żeby napalić się jeszcze bardziej, bo na razie tak dużych funduszy, żeby kupować brak. Myślę sobie, że zostanę przy HT, ale chciałbym wejść już w carbon. Wpadł mi w oko Canyon, MBike, ale pewnie i tak się to skończy na składaniu na chińskim carbonie. I nawet ta opcja najbardziej mi się uśmiecha. Wyjdzie chyba trochę taniej, nawet, gdybym chciał włożyć lekkie koła i SID-a na przód. Do tego mogę sobie machnąć swoje naklejki na ramę i będę miał własną markę! Dobra, przesadziłem z tą marką. Tak więc tyram sobie w robocie (jak już jest) i staram się coś uzbierać. Zobaczymy jak to dalej pójdzie, ale będę musiał się nieźle nagimnastykować, żeby kupić coś konkretnego.

    No.. jakoś mi się lepiej zrobiło po napisaniu tego, krótkiego tekstu. Trzymajcie teraz tylko kciuki, żeby w niedzielę pojawił sie dłuższy (czyt. ukończę wyścig). Znów ma być błoto... Ale TO JE EM-TE-BE PANIE, O TYM SIĘ NIE DYSKUTUJE. TO SIĘ JEŹDZI. 


Dobranoc.