poniedziałek, 10 czerwca 2013

5h ścigania? Czemu nie? - Bike Maraton w Głuszycy

     Już od kilku minut kręciłem się po miasteczku wyścigowym. Widziałem, że pierwszy sektor dopiero się zapełnia, a że nie chciałem startować z samego przodu, to jeździłem wokół trzech namiotów... Kręciłem się i kręciłem, aż w końcu stwierdziłem, że już czas stanąć na starcie. Co przyniesie mi dzisiejszy wyścig? Jaka trasa? Jaki czas będzie potrzebny do pokonania? Tak stojąc zastanawiałem się nad tym wszystkim, ale na żadne z tych pytań nie miałem odpowiedzi. W Głuszycy ścigałem się po raz pierwszy. Trasa liczyła sobie 80 kilometrów górskiego ścigania wraz z 2800 m. przewyższeń. Liczby konkretne, ale jak to się przełoży na sam wyścig? Postanowiłem przekonać się na własnej skórze i gdy tylko pani burmistrz wystrzeliła z pistoletu ruszyłem w barwnym peletonie w stronę pierwszego podjazdu.
     Podjazd ten zaczynał się praktycznie od razu po wyjeździe ze stadionu, więc nie było mowy o żadnej nerwówce i przepychaniu na starcie. Ustawiłem się za Rafałem Łukawskim i postanowiłem przytrzymać koło. Szybko zjechaliśmy z brukowanej drogi i zjechaliśmy w teren. Chociaż, że nie padało, to jednak wszędzie było mokro. Domyślaliśmy się, że będą błotniste miejsca, że będzie wilgotno, bo w końcu praktycznie przez cały tydzień przed wyścigiem padało. Przez pierwsze dwa kilometry jechałem za Rafałem, potem jednak stwierdziłem, że muszę trochę zejść z tętna i zacząłem odpuszczać. Wyprzedziło mnie kilku kolarzy, tętno uspokoiło mi się do takiego stopnia jakiego chciałem i zacząłem jechać swoje. 
      Generalnie pętla mini była prosta. Dwa dłuższe podjazdy i zjazdy. Nie było wielkich trudności technicznych, ale jednak to, że było błoto spowodowało, że nie można było pozwolić sobie na nieuwagę na zjazdach. Jechałem ciągle mocno, ale niestety muszę przyznać, że był niezły tłok. Ciągle jechałem koło kogoś. Na podjazdach nie przeszkadzało to aż tak bardzo, jednak na zjazdach, szczególnie singlach (które de facto bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły nie tylko swoją obecnością, ale także trudnością - nie były banalne) trochę się korkowało. Ludzie jechali poprawnie, a ja niestety nie jestem jakimś geniuszem technicznym, żebym mógł ich swobodnie wyprzedzać. Tam gdzie dawałem radę, to puszczałem się szybko w dół i nadrabiałem jedną/dwie pozycje. Czekałem tylko na rozjazd, aż zrobi się trochę luźniej. Jechałem praktycznie ciągle niedaleko Wacka Szwarca. Jest doświadczonym kolarzem i jechał na podobnym poziomie, więc postanowiłem się go trzymać.
          Koło 24 kilometra wjechaliśmy na asfaltową drogę praktycznie w samej Głuszycy. Na rozjeździe MINI / MEGA&GIGA zrobiło się trochę luźniej, jednak po krótkim odcinku asfaltowym skręciliśmy w prawo w teren i od razu skleiła się grupka. Czekał nas tam stromy podjazd. Z początku jechałem nawet przyzwoicie, jednak koledzy przede mną nie pozwolili mi kontynuować jazdy, więc zaczęło się butowanie. Akurat w tym momencie spojrzałem w tył i zobaczyłem, że jedzie Tomek Czerniak. Startował z II sektora i trochę czasu mnie gonił... ale dogonił i wyprzedzał mnie. Ustąpiłem mu drogi i sam, jak tylko mogłem, wsiadłem na rower. Dogoniłem Tomka i zaczęliśmy wspólnie podjeżdżać. Droga prowadziła ciągle mocno pod górkę. Zaczęły się agrafki, ale także stromizna po prawej i lewej stronie.. Po kilku minutach dłużącego
się podjazdu teren się wypłaszczył, a ja zobaczyłem, że będziemy podążali dalej trawersem. Wąska ścieżka, przecinana czasami korzeniami, kamieniami, prowadziła zboczem góry. Po lewej stronie rozciągała się prawie przepaść. A przynajmniej tak to wyglądało w emocjach wyścigu. Gdyby tak zacząć tam spadać, to zatrzymać można by się tylko na drzewie, albo na dole. Więc wolałem nigdzie nie zbaczać ze ścieżki i trzymać się za Tomkiem. 
       Lekko zaczął mi odjeżdżać, jednak nie starałem się za wszelką cenę odrabiać strat. Tutaj jeden błąd mógł skończyć się nieciekawie. Poza tym... skoro Tomek jedzie mocniej, to znaczy, że jest mocniejszy i goniąc go tylko się zajadę. Jednak pod koniec singla tak się stało, że dospawałem i razem rozpoczęliśmy szybki szutrowy zjazd. Generalnie czułem się bardzo pewnie jeśli chodzi o technikę. Zjazdy nie sprawiały mi problemów, zjeżdżałem szybko, gładko i równo. Tak więc na prostym zjeździe nie miałem problemów z puszczeniem klamek. Na samym dole byłem trochę przed Tomkiem, jednak gdy zaczął się podjazd szybko nadrobił. Muszę mu to oddać, że sztywne podjazdy pokonywał szybciej. Jechaliśmy przez pewien czas jeszcze razem, ale gdy zaczął się najbardziej stromy odcinek to ja, tak jak inni kolarze zacząłem butować a Tomek szybko mi odskoczył.
       Od tego momentu straciłem trochę zapału i zwolniłem. Oczywiście nie na tyle, żeby tracić pozycje OPEN, ale nie goniłem już za wszelką cenę. Wiedziałem, że wyścig jest długi i że jeśli mam dogonić Tomka to stanie się to później. Tak więc w grupce kolarzy podążałem dalej. Jechałem ciągle z Wackiem Szwarcem. Czasami to ja mu odchodziłem, czasami on mi, ale praktycznie byliśmy ciągle w zasięgu wzroku. I to mi się podobało. Miałem swoisty odnośnik, jak jadę. Wacek prezentuje równą formę i wiedziałem, że jeśli z nim dojadę do mety, to zrobię dobry wynik. I tak minęła mi główna część pierwszej rundy. Trasa była poprowadzona baaaardzo ciekawie. Musze przyznać, że nie spodziewałem się takiego wyścigu. Ciężkie podjazdy, ciekawe zjazdy, szczególnie single. Naprawdę trasa męczyła, ale dawała dużo satysfakcji i radości z jazdy. O to w końcu chodzi!
        W pewnym momencie, po szybkim szutrowym zjeździe zobaczyłem Tomka Czerniaka, który stał przy trasie i krzyczy do mnie, że dobrze jadę. Złapał laczka. Podałem mu szybko pompkę i dętkę. Szkoda mi było go trochę, ale co zrobić? Zdarza się. Krzyknąłem mu tylko, żeby się szybko z tym uporał i nadrabiał straty. Przecież nawet słaby start może zadecydować o generalce.
      Prawdę powiedziawszy to już byłem konkretnie zmęczony. Koledzy z grupki już zaczynali liczyć kilometry do mety, a ja byłem dopiero kawałek po półmetku wyścigu... Jednak mimo zmęczenia chciałem jechać na dystans GIGA. W końcu na tym dystansie robię generalkę. Nie ma, że boli. Trzeba jechać. 
         Na drzewie zobaczyłem tabliczkę z informacją o rozjeździe. Ucieszyłem się. W końcu będzie na tyle dużo luzu, że nie trzeba bedzie się kotłować na zjazdach. Do tej pory na większości zjazdów mógłbym pojechać szybciej, ale niestety byłem blokowany. Teraz nie miało się to powtarzać. I rzeczywiście cała grupka z którą jechałem skręciła na dystans MEGA. Cała, czyli Wacek też. Krzyknąłem za nim, bo zawsze jeździł GIGA, ale tylko coś odkrzyknął i pojechał dalej. Zostałem sam. I nawet dobrze. Od razu zacząłem zjazd... i muszę przyznać, że rzeczywiście łącznik na II rundę różnicował poziom. Zjazd był chyba najtrudniejszy na całej trasie. Przez chwilę zastanawiałem się czy nie sprowadzać, ale ostatecznie zostałem na rowerze - i dobrze. W końcu gdzieś trzeba było odpoczywać. Szczególnie, ze zjazd stosunkowo szybko się skończył, a ja wylądowałem na asfaltowym odcinku. Prowadził on lekko pod górę. Za mną nikogo nie było, przede mna też nie,  więc jechałem zupełnie bez presji. Bardzo spodobała mi się jazda na asfalcie, która pozwoliła mi odpocząć, jednak w końcu zobaczyłem strzałki w prawo. Odwróciłem się w tamtą stronę i zobaczyłem góry. Wiedziałem, że teraz zacznie się podjazd. I to ostry. Bo wszędzie było stromo. Rzeczywiście tak było. Długi, a nawet bardzo długi podjazd. Z początku po szutrowej drodze, potem po kostce brukowej, a na samym końcu po łące. Ciągle ostro pod górę. Jechałem w granicach 6-6,5 km/h. Nie lubię takiego czegoś. Strasznie ciężkie jest to dla psychiki. Widzę szczyt polany, po której jechaliśmy, ale jakoś tak straszliwie wolno do niej się zbliżaliśmy... Jak dla mnie to za wolno. Ale co zrobić? Tuż przed samym szczytem dogoniło mnie dwóch kolarzy i razem zaczęliśmy zjazd. 
      Nogi w końcu trochę mogły odpocząć. Jechaliśmy szybko, ja prowadziłem naszą grupkę, ale w pewnym
momencie zorientowaliśmy się, że nie widzimy nigdzie strzałek. Musiałem się gdzieś pomylić. Nawrotka i szukamy. Na szczęście daleko nie odjechaliśmy i szybko wróciliśmy na trasę. Rzeczywiście, pomyliłem się, jednak strzałka była bardzo felernie ustawiona, tak, że praktycznie nie było jej widać, a ja sugestywnie pojechałem nie tam, gdzie trzeba. Zabraliśmy się szybko za dokończenie zjazdu. Kawałek asfaltu, nieźle nas rozpędził, jednak musieliśmy wyhamować, ponieważ trasa przecinała się z drogą, lecz niestety nie było to miejsce zabezpieczone przez służby porządkowe. Zaczęliśmy podjazd. 
     Pewien pan, poinformował nas, że mamy tylko pół godziny straty do pierwszego. No trudno. Dzisiaj nie wygram wyścigu - pomyślałem i zabrałem się za sztywny podjazd. Rzadko się zdarza, że muszę siłowo przepychać na przełożeniu 22/36. A tam właśnie tak było. Sztywno i mulisto - po łące, potem w lesie po liściach i błocie... Ten odcinek był dla mnie najtrudniejszy. Nie mogłem się doczekać miejsca wjazdu na znane już po pierwszej rundzie odcinków, a tutaj co chwile wychylał się nowy podjazd. Było kilka miejsc, w których wszyscy we trójkę butowaliśmy, jednak większość było do podjechania. Nogi już nieźle dostały w kość, zmęczenie dawało się coraz bardziej we znaki. Rozjechaliśmy się i zaczęliśmy samotną jazdę. 
      Nie bylem pewny, ale od jakiegoś czasu zdawało mi się, że już na tym odcinku trasy byłem. Znaczyło to tyle, że najgorsze mam za sobą i teraz będę jechał po znanym gruncie. Ostatecznie potwierdziło się to przy ostrym nawrocie i podjeździe, który pamiętałem z rundy wcześniej. Podbudowało mnie to psychicznie i zacząłem jechać troszeczkę mocniej. Samotna jazda jest dla mnie bardzo przyjemna. Lubię jechać sam, szczególnie jeśli jest to górska trasa. Nikt mi nie przeszkadza, sam narzucam tempo i sam zjeżdżam. Nikt mnie nie blokuje, nikt nie przeszkadza. 
     Poznałem miejsce, w którym Tomek złapał laczka, poznałem łąkę na której mogłem trochę odpocząć, a zaraz po niej bufet. Zatrzymałem się na nim. Nogi potrzebowały trochę odpoczynku, a izotonik w bidonie zaczął się kończyć. Na bufecie doznałem dużego zaskoczenia. Był na nim Tomek Czerniak. Okazało się, że mimo wymiany dętki, to złapał kolejnego laczka i zrezygnował z wyścigu. Teraz czekał na transport do miasteczka. Posiliłem się, odpocząłem chwilkę i ruszyłem dalej. Trzeba było jeszcze dojechać do mety. 
     Po bufecie poczułem się lepiej i jechałem mocnym, ale równym tempem. Na szlaku granicznym, gdzie rundę wcześniej zjeżdżaliśmy bardzo powoli, całą grupką teraz jechało się o wiele lepiej. Byłem sam. Przełożyło się to na szybszą i płynniejszą jazdę. Niestety moment nieuwagi spowodował, że wywaliłem się. Na szczęście ładnie zamortyzowałem upadek i szybko się pozbierałem. Nie tracąc kolejnych sekund wsiadłem na rower i zabrałem się za pokonywanie kolejnych zjazdów.
       Dojechał do mnie jeszcze jeden kolarz i razem kontynuowaliśmy wyścig. Do rozjazdu były głównie podjazdy, jednak zaraz po nim zaczęły się zjazdy. Wiedziałem, że to one do końca będą przeważały co mnie niesamowicie podbudowywało. Tak jak przypuszczałem, organizator znów podał złe wartości jeśli chodzi o
dystans, bo już miałem prawie 80 kilometr, a do mety jeszcze trochę zostało. Zjazdy były raczej proste, chociaż na drzewach wykrzykniki pojawiały się co chwilę. 
    Ostatecznie po 85 kilometrach zobaczyliśmy metę. Ostatni zjazd i skręt na którym stal Rafał z Tomkiem. I krzyczą mi, że świetnie dojechałem. A ja się tylko załamałem. Rafał stał już umyty, przebrany i wypoczęty. Ja tu myślałem, że dobry wyścig jadę, a on już pewnie z godzinę temu dotarł na metę. Sam też chwilę później ją przejechałem. Pokręciłem się troszeczkę po miasteczku, poleżałem sobie, i poszedłem przebrać się do samochodu. 
     Co się okazało: Rafał nie ukończył, bo się pogubił. Czyli jednak może nie jest aż tak źle - pomyślałem i chwyciłem za telefon. Czas: 5h i 15 minut, 13 msc OPEN i 9 w kategorii. Ładnie. Nawet bardzo. 
      Krótko podsumowując... Osobiście jestem zadowolony z wyścigu. Szczególnie z dyspozycji techncznej. Dużo w górach się nie ścigałem, ale już się z nimi trochę obyłem. Wiem co i jak, i to procentuję. Z wyścigu na wyścig czuję się coraz pewniej i lepiej mi się zjeżdża. Na podjazdach troszeczkę traciłem. Szczególnie na tych sztywnych. Tutaj mam jeszcze pole do poprawki. Generalnie forma ciągle rośnie i jak tak dalej pójdzie to będzie dobrze... nawet bardzo. : ) 
     Jeśli chodzi o trasę wyścigu... dystans GIGA tylko dla dobrych zawodników - tutaj te hasło się sprawdziło. Naprawdę było ciężko. Dużo przewyższeń, dużo kilometrów (nawet więcej niż organizator podawał), miejscami trudne techniczne zjazdy, błoto... Wszystko to złożyło się na ciekawą i trudną trasę. Nie przypuszczałem, że będę się tam ścigać ponad 5 godzin, ale jednak rzeczywistość okazała się inna. To mój najdłuższy wyścig w życiu.  
Za niecały tydzień Golona i kultowa trasa w Karpaczu... Będzie się działo. : )


Tomek-MTB
    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz