Jak pewnie wam bardzo dobrze nie wiadomo, bo niby skąd, no
chyba, że czytacie mojego bloga, co byłoby wielce nieprawdopodobne, siedzę
sobie właśnie w górach. Tak, właśnie teraz siedzę bo ciężko pisze się wpisy na
stojąco. Ale oprócz tego że siedzę (nie tylko kiedy piszę wpis, bo bym rzadko
siedział) to jeszcze jeżdżę. No.. ale są pewne „ale”.
Skoro jednak już ustaliliśmy, że nie czytasz mojego bloga, to
pewnie doskonale nie wiadomo ci, że szeroko i głośno wybierałem się w te góry
(nie tylko siedzieć) wraz z Anką, czyli moją sympatią, która waży sobie poniżej
dziesięciu kilo. Tak, takim rowerem. Ale teraz właśnie przechodzę do tego „ale”.
Jak myślicie, co jest sercem roweru? Nie. Nie przerzutka Sram. Słabo to brzmi.
Tak. Jeśli przyjmiemy, że sercem roweru jest rama, to można powiedzieć, że
kolejny raz złamałem Ance serce. Zupełnie niespodziewanie… i dla niej i dla
mnie. Po prostu pynkło. A było to na dwa dni przed wyjazdem w góry…
Prawdopodobnie sprawcą całej sytuacji był Radek, który zazdrosnym okiem patrzył
na moje wakacje z Anką. Zacząłem gorączkowo myśleć. Na funkiel nówkę nieśmigany
carbon mnie nie stać, na alu mnie stać, ale nie stać mnie na zmianę korby, bo
moja ma jakiśtamultranowyiprawdopodobniemałosztywny patent PF30.. Tak więc
postanowiłem znów oddać ramę do sklejenia, co bym mógł sam się oszukiwać, że próbuję
coś zrobić. A i tak wiem, że strzeli kiedyś. No ale jako kleryk moją ulubioną
rozrywką wakacyjną może być łamanie serca Ance. Rok w rok. Coś w życiu trzeba
robić, nie?
No, ale jestem już w górach. Jest ze mną (nie już taki lekki
i szybki) Radek i razem sobie jeździmy. Robię tempówki, podjazdy na niskiej
kadencji, ćwiczę sprinty… Ha. Nabrałem cię. Nic takiego nie robię, bo ja…
ostatnio z trenowaniem wiele wspólnego nie mam. Po prostu sobie jeżdżę. To też
może być przyjemne! Nie goni mnie pulsometr, ani licznik, ani żaden schemat
treningowy napisany przez jakiegoś mastersa trenera… Nic z tych rzeczy. Jak mam
ochotę to idę na rower. Jak nie mam, to czekam kilka chwil i potem już idę bo
mam. No.
I tak sobie najczęściej wraz z Wojtkiem (tym razem to nie
jeden z moich rowerów) jeździmy sobie po okolicznych szoskach. Jest miło. I
czasami zimno.
20:30… zimno jak… nieważne. Po prostu zimno. A przede mną 18
km zjazdu.
-Przepraszam, ma Pani jakąś gazetę?
-Gazetę? Jaką?
-Byle jaką.
-Nie rozumiem…
-Potrzebuje sobie coś włożyć pod koszulkę, bo zaraz wyzionę
ducha z zimna.
-A…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz