sobota, 7 maja 2016

Jak zostać kolarzem. Amatorem.

Tak. Lubię ten moment. Stoję w sektorze, odliczanie. Wszyscy odpalają pulsometry, chwytają porządnie kierownicę i wraz z wystrzałem ruszają. Potem następuje fala dźwięków wpinania się w SPD-y całego kolorowego peletonu. I…? Dzida! Znów wyścig. Tak jak kiedyś. Prawo, lewo, jedno koło, drugie koło. Prawa moja. Beztlen i zapiek. Wszędzie na styk, kierownica w kierownicę. Trochę adrenaliny, mocne zaciągnięcia.
Na twarzy zmęczenie, nogi bolą niemiłosiernie, ale w środku radość. Tak dobrze znów wrócić na trasę wyścigu.

Trochę przytrzymać koło, dać długą mocną zmianę na szosie, odskakiwać na krótkich zjazdach. Ryzykować na zakrętach, wyprzedzać kolejne osoby. Jestem w żywiole.
Łapię żela, rozwalam manetkę, walczę z łańcuchem, próbuję wrzucić na dużą tarczę, sprzęt nie współgra. Robię wszystko, żeby stracić jak najmniej czasu. W końcu stwierdzam, że jadę z młynka wszystko. Kadencja non-stop ponad 100, 110, ale daję z siebie wszystko. Idę w trupa. Nogi pieką, walczę o każdą pozycję, nadrabiam na zjazdach podjazdy wykorzystuje na urywanie rywali. Zakręty łokieć w łokieć, byle nie dać się zblokować. I w końcu wpadam w okolice mety. Jadę do końca wszystkim co mam, sił na sprint brak, jednak na ostatnim wzniesieniu zostawiam dwie osoby.

Na mecie ledwo co łapię oddech, usiadłem sobie. I ten stan po wyścigu… swoje zrobiłem, można odsapnąć. Emocje jeszcze w środku wariują. Mimo zapieku w nogach, wielkiej zadyszki, bolących pleców uśmiech z gęby nie schodzi. To jest to! Dobry wyścig - dałem z siebie wszystko.

Tak samo jak kiedyś! Jak przed kilku laty! No... prawie tak samo. Tylko ten moment, kiedy zadowolony schodzisz z trasy, bo rzeczywiście dałeś z siebie wszystko i podchodzisz do tablicy z wynikami... ulatuje z ciebie całe powietrze… 80 OPEN. Jasny gwint.
Ale jak?! Podchodzisz jeszcze raz. Sprawdzasz. No jak byk, nic się nie zmieniło. Czekaj.. nie, to nie jest numer startowy. No 80-te miejsce.
No tak Tomku - mówię sobie. Przecież jesteś klerykiem i nie jeździsz. No właśnie. Żeby jeździć, trzeba jeździć. A jak się nie jeździ, to się nie jeździ.

I mimo, że wynik jest adekwatny do formy, do tego, że przecież w tym roku zrobiłem tylko 350km (czyli mniej więcej tyle, co kiedyś robiłem w treningowym tygodniu) i mimo, że jest to raczej logiczna zależność… to jednak emocje mówią co innego.
Kurde. Wiecie jak trudny jest mentalny przeskok między wyczynem a amatorstwem? Kilka lat temu często w walce o czołowe lokaty, czasami wywalczona pierwsza dyszka na dużej imprezie, niekiedy nawet jakaś dekoracja, trudne trasy górskie, wymagające… a teraz… 80 OPEN na lokalnym wyścigu…

No co zrobić… Na zdrowy rozsądek: jestem klerykiem, mam inne zadania, inne priorytety niż kiedyś, za to nie mam zbytnio czasu na treningi. Zrobiłem w tym roku dopiero 350km. Mogę przecież jeździć na rowerze dla przyjemności, na wyścigi przejechać się i porywalizować z równymi sobie, poszaleć na jakiejś trudnej trasie. Ucieszyć się z medalu, który każdy dostaje. Po prostu dobrze się bawić.

Ale nie umiem. Jest gdzieś we mnie ciągle ten schemat wyczynowego ścigania. Nie tak prosto się go pozbyć. Przez wiele lat w ten sposób na rowerze funkcjonowałem. Oprócz dobrej zabawy liczył się wynik. Właśnie po dobry wynik spędzałem zimy na rowerze, chodziłem na siłownię której bardzo nie lubiłem, itd..itd…
Jak przełączyć myślenie z "kolarz wyczynowy" na "kolarz amator"? Nie wiem. Może jeszcze potrzeba czasu.

Tak wiec można powiedzieć, że jestem w trakcie stawania się kolarzem - amatorem. Znaczy już tak jeżdżę i tak "trenuję". Teraz jeszcze muszę się do tego przyzwyczaić, że na wyścigach będę walczył… o pierwszą 100 OPEN. Ale i tak będę jeździł. Bo to lubię. ;)

Ot, takie wieczorne wynurzenia.

Do usłyszenia. :)
Tomek-(corazbardziejamator)-MTB.


2 komentarze:

  1. Tomku... Pasja w życiu człowieka jest czymś bardzo potrzebnym. Podjąłeś w swoim życiu decyzję. Mogłeś być "kolarzem wyczynowym" - rower, rower i wszystko rower, ale postanowiłeś postawić na powołanie... Bóg prowadzi nas różnymi ścieżkami: krętymi, wyboistymi, pod górkę, z górki. Ten trud jakim jest nieustanna myśl o kręceniu nogami na swoim ulubionym rowerze jest również częścią Twojej formacji. Przestań żyć przeszłością, żyj tym co tu i teraz. Nie martw się spadkiem formy. Zarażaj innych swoją pasją, bądź "wyczynowym amatorem". BOŻYM WYCZYNOWYM AMATOREM ;) A następnym razem jak wsiądziesz na rower to uśmiechnij się i pomyśl, że robisz to wszystko dla Pana Boga. Powodzenia. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć Tomku - doskonale wiem, jakie to jest uczucie. Sam również zauważyłem ogromny spadek formy w porównaniu wyczynu do amatorki. Ale nie wiem dlaczego, gdy biegam dla siebie, to daje mi to mocniejszego przysłowiowego "kopa" ;) Myślę, że to kwestia czasu, żeby nauczyć się nie patrzeć na wyniki przez pryzmat tego, co robiliśmy kiedyś. Ja teraz pracuję w Albar i nie mam czasu na bieganie tyle, ile kiedyś. Nie wiem co by było, gdybym pracował biurze - pewnie w ogóle bym nie znalazł czasu na bieganie, haha :D Więc na dobre wyszło, bo w sumie - o dziwo - dzięki bieganiu mam więcej czasu na wszystko. Jak? nie wiem, chyba po prostu biegi organizują czas :)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń