środa, 3 lipca 2013

Co zrobić jak masz kilka luźnych dni?

Korzystając z kilku luźnych dni postanowiłem wybrać się na trochę w góry, żeby pojeździć na rowery. Jak to zwykle bywa jeśli chodzi o góry, pojechałem do Tylmanowej, w której mamy bardzo fajny drewniany domek. Tylmanowa to mała wioska koło Krościenka i Szczawnicy. W zasięgu kilkunastu kilometrów jest Beskid Sądecki, Pieniny i Gorce... Czyli generalnie mam gdzie jeździć... Ale wszystko po kolei. 
Zaczęło się od niezłej niespodzianki. Na dworcu PKP powiedzieli nam, że nie ma już miejscówek. Żadnych. A jeśli chcemy jechać z rowerem, to musimy mieć na niego bilet. A żeby mieć bilet na rower, to trzeba mieć miejscówkę. I to nie byle jaką, tylko właśnie w tym wagonie rowerowym. Fajnie, nie? Ostatecznie pomęczyliśmy panią trochę i znalazły się dwie miejscówki. Poszliśmy (-my, bo jechałem z siostrą, jej koleżanką i kumplem) na peron, a gdy podjechał pociąg to okazało się, że nie ma specjalnego wagonu na rowery. Dooobrze się zaczyna - pomyślałem i załadowałem rower do kibla informując chcących się załatwić,
że jest "chwilowo" zajęte.
Na szczęście później dostawiono nowy, wcześniej niezaplanowany wagon. Długo nie kazano nam się zastanawiać i wszyscy władowaliśmy się do pustego przedziału, zanim ktoś zdążył się zorientować. Zasłoniliśmy zasłonki, zgasiliśmy światło. Zawsze działa. Nikt nie chce się dokoptować. Radek też znalazł swoje miejsce. Nie wyobrażam sobie, żebym całą noc miał siedzieć przy kiblu. A tak to wszyscy mieli wygodnie i można było spokojnie spać.
Nad ranem dotarliśmy do Krakowa, gdzie mieliśmy kolejną misję - władować się z rowerem do PKS-u. Taktyka była prosta. Gdy tylko podjechał autobus i dopiero otwierały sie drzwi, mój rower już leżał w luku bagażowym i szybko dorzuciliśmy całą masę naszych wielkich plecaków bądź torb. Taktyka zadziałała. Kierowca chyba nie wiedział, że wiezie rower, bo jak po dwóch godzinach jazdy wyciągnęliśmy go z luku to wyglądał na lekko zdezorientowanego. I takim oto sposobem dostałem się do Tylmanowej, gdzie miałem spędzić kilka dni treningowych.

 FERST DEJ

Pierwszego dnia, zmęczony po całonocnej podróży postanowiłem się zbytnio nie forsować. Pojechałem sobie ulubioną szoskę. Z Tylmanowej na przeł. Knurowską. 20km lekkiego podjazdu non-stop, a potem 20km zjazdu. Generalnie na tym by się skończyło, gdybym nie wpadł na pomysł, żeby sobie potrenować na asfaltowej sztajfie - podjeździe pod Studzionki. 1,9km podjazdu i 270 m w pionie. Cyferki groźne, nie? Ano. I do tego jak przypiecze słoneczko to już w ogóle jest jazda. I tak sobie zrobiłem ten podjazd 3 razy i wróciłem. Miałem dosyć. Wracając złapał mnie deszcz. To za kare, że dalej nie trenowałem. 
Ostatnie metry przed przełęczą


A to sztajfa. Szkoda, że nie widać tego na zdjęciach

Dopadło mnie.


SEKEND DEJ
 
Drugiego dnia Tomek-MTB swoja słabą komóreczką nie porobił zdjęć, bo Tomek-MTB zapomniał ładowarki z Poznania i musiał oszczędzać baterie, w razie gdyby musiał dzwonić po GOPR. Albo czarnego busika. Ale to wtedy nie on by dzwonił. Tylko pewnie GOPR, który by mnie znalazł. Ale nie znalazł, bo nic sobie na szczęście nie zrobiłem. A gdzie jeździłem?
Było ciągle pochmurno, ale koło południa ruszyłem sobie standardową szoską na przeł. Knurowską. Tam wjechałem w teren. Było ślisko i mokro, ale jechało się fajnie. Podążałem czerwonym szlakiem w stronę Turbacza (1310 m. n. p. m.). Oprócz jednej sztajfy, którą podprowadzałem i dopadła mnie tam olbrzyyyymia ilość much (a fe!) wszystko było do podjechania. Jednak trzeba było młynek nie raz wrzucić. Jednak Gorce są bardzo wymagające. Nie spinałem się, ale albo w penwych momentach jechało się na zapieku, albo się butowało. Więc piekłem. Na szczycie dopadło mnie bardzo ciekawe zjawisko. Dosłownie jak już dojeżdżałem do schroniska nagle zza niego wypełzła ogromna chmura. Natychmiastowo zrobiło się wilgotno, zimno. Do tego widoczność ograniczyła się do kilkunastu metrów. Dojechałem do schroniska, zrobiłem tam sobie dłuższą przerwkę, zjadając szamkę i ruszyłem dalej.
Zjazdy... Uh.. Czyli to co w MTB lubię najbardziej. A szczególnie taki zjazd z Turbacza to coś pięknego. Zjechałem sobie tym samym szlakiem, którym przyjechałem. Zdrowy rozsądek kazał zwolnić ale mi się tak podobało pędzenie po łąkach, lasach, singlach... Nie mogłem odpuścić. 
Wróciłem sobie do przeł Knurowskiej, zjechałem asfaltem trochę w dół i znów zaatakowałem sztajfę na Studzionki. Tym razem jak wyjechałem na górę to skierowałem się czerwonym szlakiem w stronę Lubania (1225 m. n. p. m.). I tam było co robić. Dużo interwałów. Jechałem ciągle granią, więc co chwilę zapiek pod górkę, a potem zjazd. Jednak ciągle sukcesywnie wjeżdżałem coraz wyżej i wyżej. Po dotarciu na Lubań czekał mnie już tylko zjazd. Kiedyś już tam zjeżdżałem i mierzyłem czas. Tym razem udało się go pobić, aż o 3 minuty. 25 minut ciągłego szybkiego zjazdu... Jak ja to kocham. Pewnie dlatego, że w Poznaniu trudno znaleźć zjazd, który się jedzie dłużej niż minutę.
Wylądowałem w Krościenku i szybko pokonałem 10km szosą do domu. Moja wycieczka miała 80km i trwała trochę ponad pięć godzin. Fajnie było.

FIRD DEJ
 
Było lekko ponad 10 st i od rana padało. Długo czekałem aż pogoda się ogarnie, ale na szczęście po 11 ruszyłem sobie na kolejną wycieczką. Tym razem atakowałem Beskid Sądecki i Małe pieniny. Na szczęście mój telefon, który robi beznadziejne fotki, naładował się za pomocą ładowarki, którą pożyczyłem od kumpla-górala. On chyba ją podkradł siostrze, ale nie chciał mi tego powiedzieć. 
Wracając do wycieczki. Ruszyłem szosą w stronę Krościenka, potem dojechałem do Szczawnicy. Zaczęła się wspinaczka. Wpierw asfalcik, potem szuterek, a potem teren. Wszędzie było mokro i błotniście. Na szczęście nie miałem już na przodzie podjechanego Race Kinga, tylko bardzo fajnego Maxxisa Ikona, który nie dał się uszczelnić na mleczku. Więc może nie aż tak fajny. Wracając do jazdy. Podjeżdżałem sobie ciągle i ciągle aż do Prehyby (1173 m. n. p. m.). Z kilkoma butowaniami udało się. A potem zaczęło się PURE MTB. Serio. Kurde kocham ten szlak w stronę Wielkiego Rogacza... Ah... Piękna sprawa. Prawie ciągle singiel, z korzeniami, kamieniami. Czyli to, czego potrzebuje kolarz z wielkopolski do dobrego treningu. Trzeba było się nieźle na wygimnastykować, żeby podjeżdżać. Nie wspominając o zjazdach.Gdy dojechałem do Obidzy teren trochę się zmienił. Szlak zrobił się prostszy i bardziej mokry. Duużo kałuż, których po jakimś czasie już nawet nie starałem się wymijać. Na przełęczy Rozdziela (bo rozdziela Beskid Sądecki i Pieniny Małe) zrobiłem sobie przerwkę na szamkę, fotkę i ruszyłem dalej w stronę Wysokiej. W Pieninach zrobiło się błotniście, ale nie zamierzałem zjeżdżać ze szlaku.
Zrobiło się łatwo i przyjemnie, więc przejechałem sobie pod Wysoką przez Durbaszkę i dojechałem na Palenicę. Potem próbowałem zjechać stokiem narciarskim, jednak była tam wuchta gliny. Nie chcąc się wywalić trochę sprowadziłem a potem dokończyłem zjazd, co chwila dostając kawałkami błotnistej mazi wprost z oczyszczającej się opony. W Szczawnicy wskoczyłem na ścieżkę nad Grajcarkiem i zdaje mi się, że byłem chyba największą turystyczna atrakcją. W Krościenku w lodziarni, gdzie są najlepsze lody w całej Polsce, też na mnie dziwnie patrzyli. Tak się oswoiłem z błotem, że nawet nie zwracałem uwagi na to, że jestem po prostu upieprzony.
Zjadłem pyszne lody, a potem zrobiłem dziesięciokilometrowy sprint na pełnym zapieku. Wszystko po to, żeby jak najmniej zmoknąć na cholernym deszczu, który właśnie zaczął padać. Coś mi się jednak zdaje, że osiągnąłem efekt zupełnie odwrotny niż zamierzany. 
Ale cóż. Wycieczka znów miała pod 80km i trochę ponad 5h. Objętość w środku sezonu? Czemu nie? :)  


Było co podjeżdżać

To już Prehyba

Gdzieniegdzie przebijało się słońce

Zaczynają się single!

I korzenie!

I jeszcze więcej korzeni!

Kto by pogardził takim zjeździkiem?
Albo takim?





Panoramka. Startowałem na szczytach, które są idealnie na środku.

Trochę błotka na koniec

Najlepsze na świecie lody.




Przez kolejne dwa dni odpoczywałem przed wyścigiem w Myślenicach. A jako, że nie mieszkałem w hotelu, tylko u siebie to trzeba było kilka spraw ogarnąć... np:

   







Krótko mówiąc: aktywny wypoczynek.

Tomek-MTB

1 komentarz:

  1. Ano z PKP można wrzodów na żołądku czasami dostać. Ja sobie ostatnio kupiłem torbę na rower i muszę ją w najbliższym czasie przetestować w pociągu.

    Plan jest taki, że pakuję rower i wrzucam go po prostu na górę na półkę. Minus jest taki, że lepiej, żeby nikt już tam nie próbował nic wsadzać, ale to się jakoś obmyśli, żeby ew. współpasażerów zniechęcić :P

    OdpowiedzUsuń