poniedziałek, 22 lipca 2013

Szutry, Sowy, frustracja i wyścig do samej kreski - Bike Maraton w Bielawie

Gdy tylko samochód organizatora odjechał do przodu, dając sygnał, peleton mocno ruszył. Zaczął się już podjazd, więc tak właściwie nie było szarpania, nie było żadnego spawania. Mocniejsi wyprzedzali, a słabsi? Spływali. Ja byłem w tej drugiej grupie. Od razu spłynąłem do drugiego sektora. Wyprzedził mnie Tomek Czerniak, a ja ciągle spływałem i spływałem. Może nie za bardzo dlatego, że nie dałbym rady mocniej pojechać, tylko raczej świadomość tego, że mam do przejechania jeszcze kilka godzin górskiego wyścigu powstrzymywała mnie przed zatarciem się. Taki miałem plan. Wiedziałem, że jestem po prostu słaby i bez formy. Jak się prawie w ogóle nie trenuje przez dwa tygodnie, to tak jest. Więc nie spodziewałem się cudów i od samego początku wyścigu w Bielawie jechałem mocno asekuracyjnie. Tak to wszystko się zaczęło. 
Pierwszy podjazd miał koło 15 kilometrów. Co prawda był on przycięty dwoma krótkimi zjazdami, to jednak można zaliczyć go jako jedną całość. Mniej więcej po pięciu kilometrach zmagania się z samym sobą dogonił mnie Jonek. Wyprzedził mnie, a ja wtedy stwierdziłem, że mogę pójść trochę mocniej.

Przyspieszyłem i wyprzedziłem kilka osób. Podniosło to od razu moje morale i dołożyłem kolejne waty. Na trasie zrobił się większy luz i pierwszy, krótki, szutrowy zjazd rozpocząłem wraz z Olą Podgórską. 
Kolejne metry podjazdu przyszły mi jakoś bardzo ciężko. Tak jakby mnie odcięło. Ale co? Teraz? Już? - takie myśli chodziły mi po głowie. Zorientowałem się jednak, że to nie tylko ja podczas wyścigu nawalałem - sprzęt też. Łańcuch spadł mi z kółeczka od przerzutki i kleszczył się miedzy wózkiem i tymże kółeczkiem. Szybko poprawiłem i zacząłem nadrabiać straty. Zostawiłem za sobą Jonka, Olę, p. Jasia Zozulińskiego... Poczułem się w końcu dobrze. Jednak ja już tak mam, że po pierwszym zjeździe (który nazywam resetem), kolejne podjazdy idą mi już o wiele lepiej. 
Po bufecie, na szerokiej szutrowej drodze dogoniłem Tomka Dopierałę. Za sobą dowiozłem kilku zawodników i zrobił się z tego mini peletonik. Chwilę odpocząłem, ale nie chcąc tracić kolejnych sekund wyskoczyłem na czoło i zapodałem mocne tempo. Po chwili zostałem prawie sam.
Po kilku minutach łatwej jazdy po szutrze, minęliśmy kolejny bufet i rozpoczęliśmy ostateczny podjazd pod Wielką Sowę. Muszę się wam przyznać, że w Bielawie startowałem pierwszy raz. Wiedziałem, że trasa nie należy do najtrudniejszych, więc przypuszczałem, że będziemy jechać prawie ciągle szutrami - tak jak to do tej pory wyglądało. Jednak w tym momencie wyścigu bardzo się zdziwiłem. Podjazd po luźnych, często niemałych kamieniach i korzeniach. Podjazd nie był bardzo stromy, ale za to długi. Mi osobiście, mimo tego, że w nodze nie czułem wielkiej mocy, jechało się przyjemnie. Lubię podjazdy, które wymagają nie tylko, a może nie przede wszystkim siły, tylko techniki. W mniej więcej połowie podjazdu zobaczyłem, że bardzo dziarsko tuż za mną poczyna sobie zawodnik w czarnej koszulce. Zorientowałem się, że to team z Bielawy i puściłem go przodem, co chwilę później okazało się bardzo dobrym posunięciem. Miejscowy kolarz znał podjazd i dobrze wybierał tor jazdy. Ja tylko powtarzałem to co robił i takim oto sposobem zbliżyliśmy się do grupki, którą już wcześniej obserwowałem. 
Tuż przed Wielką Sową dogoniłem Romka Badurę i razem rozpoczęliśmy zjazd. Wpierw szybko i szutrowo, potem jednak skręciliśmy ostro w prawo i zrobiło się trudniej. Dużo luźnych kamieni, jakieś małe skałki tu i ówdzie. Trzeba było bardzo ostrożnie wybierać tor jazdy (bo inaczej kończyło się tak jak na załączonym obrazku).  Romek jechał przede mną, lecz jak dla mnie jechał za wolno, więc jak tylko mogłem puściłem mocniej klamki, wyprzedziłem i puściłem się swoim tempem w dół zbocza zyskując cenne sekundy. 
Wypłaszczyło się, więc trzeba było dokręcać... Znów poczułem opór przy kręceniu korbą. Do tego jak robiłem to w przeciwną stronę niż normalnie, łańcuch się blokował przy przerzutce. Nie chcąc tracić sił, zatrzymałem się i znów szybko wyciągnąłem łańcuch, niestety właśnie w tym momencie wszyscy, których zostawiłem na zjeździe wyprzedzili mnie. Kolejną niespodzianką było to, że wypłaszczenie było bardzo krótkie i że zaraz znów trzeba było zjeżdżać. Z jednej strony to dobrze - zjazd był trudny, więc dogoniłem kolarzy i nawet częściowo wyprzedziłem. Z drugiej strony jednak nie tak fajnie, bo na dole znów musiałem poprawiać łańcuch. I powtórka z rozrywki. 
Zobaczyłem szuter i lekki zjazd. Ucieszyłem się, bo myślałem, że chociaż tutaj mi łańcuch nie spadnie. Jak bardzo się myliłem. Jedna większa dziura, mocny wstrząs i znów. Zatrzymałem się, zsiadłem z roweru i zacząłem na siłę prostować pogięty wózek. Szczerze mówiąc to nie wiem, gdzie mógł tak dostać. Podczas pit-stopu, wyprzedził mnie p. Jasiu, Tomek Dopierała. Wiecie, że to mocno frustrujące? Zostawiasz kogoś na podjeździe, robisz przewagę na zjeździe a potem znów wszystko tracisz... Eh. 
Po bufecie na 22 kilometrze zaczął się szybki, długi zjazd. Można było praktycznie puścić się bez klamek, bo mi się wyjątkowo spodobało. Prędkość w granicach 55-60 km/h i lekkie zakręty na wynoszącym szutrze. Dreszczyk adrenalinki. Potem mocne wyhamowanie, nawrót, przerwa na poprawę łańcucha i sztywny podjazd pod Sowę (chyba Sowę - pewien tego nie jestem). Nadrobiłem kilka straconych pozycji, poopalałem się trochę, bo podjazd był bardzo powolny, a lampa niesamowita. 
Potem znów bardzo ciekawy zjazd... W trawie, między którymi było wiele dołków, wiele skałek. Co ciekawe, mimo, że nigdy na tego typu zjazdach nie miałem czym się chwalić, to teraz jechało mi się świetnie. W końcu, nie wiedzieć czemu, znalazłem dobrą pozycję za siodłem - taką która pozwala mi jechać bardzo płynnie, z pełną kontrolą. Jedyny minus - bolące palce, które czuję do dzisiaj. Poćwiczę trochę i będzie dobrze. No... i na zjeździe znów nadrobiłem. Zbliżyłem się znacząco do Tomka i Jasia... 
Poprawka łańcucha i już ich nie widziałem. Trochę przybity faktem, że sprzęt psuje mi wyścig zacząłem sztywny podjazd w terenie, który potem przeszedł w jeszcze sztywniejszy podjazd po płytach. Przyczepność była dobra, więc też fajnie się jechało. Po płytach zjechałem na szuter i kilka minut później zameldowałem się na rozjeździe MEGA/GIGA, gdzie skręciłem na II Rundę zaczynając podjazd pod Wielką Sowę. 
Jak to już bywa na drugiej rundzie, mimo zmęczenia, podjazd minął jakoś szybciej (ciekawe czy czasowo też, czy to tylko psychika, chociaż obstawiam tą drugą opcję). Minąłem p. Jasia, który bardzo nieszczęśliwie złapał laczka. Zaczęło się też dublowanie megowiczów. Na szczęście było na tyle szeroko, że udawało się to bez większych problemów. 
Po zjeździe z Wielkiej Sowy, który poszedł mi lepiej niż rundę wcześniej, spotkałem na trasie Piotra Berdzika, który złapał laczka. Ja poprawiłem łańcuch, on zapiął koło i ruszyliśmy dalej wspólnie. Co prawda przed bufetem mi odjechał, jednak chwilę później na nim się znów spotkaliśmy - on pompował koło, które się do końca nie uszczelniło, ja uzupełniałem izotonik we flaszce.
Ruszyłem wcześniej i spokojnie pokonywałem kolejne podjazdy i zjazdy na trasie. Oprócz spadającego łańcucha, jazda sprawiała mi bardzo wiele przyjemności. Po prostu trasa przypadła mi do gustu. Żadne extremum. Po prostu górska. I nie jakaś trudna, nie łatwa. Taka w sam raz. 
Do rozjazdu w stronę mety za wiele się nie działo. Dublowałem megowiczów, zjeżdżałem, poprawiałem łańcuch, podjeżdżałem, dublowałem, zjeżdżałem, poprawiałem itd, natomiast później zaczął się kawałek trasy, którego jeszcze nie znałem.
Zmęcznie dawało się już we znaki, więc nie wiem czy wszystko zapamiętałem w dobrej kolejności... Wpierw był podjazd, na którym musiałem się mocno wygimnastykować. Wyprzedzałem dublerów już po krzakach, po jakiś bokach. Było ich dużo, więc nie mogłem sobie pozwolić na chwilę odpoczynku. Znalazł się jeden bardzo ciekawy zjazd. Może nie aż tak trudny jak z Sowy i Wielkiej Sowy, ale na zmęczeniu dal się we znaki, szczególnie w momentach, kiedy jechałem zupełnie poza ścieżką, żeby wyprzedzać. Znalazły się też jeszcze dwa sztywniejsze podjazdy. Na obu musiałem podprowadzać... ale były to odległości łącznie może z 15 metrów? Jednak butowanie było. A potem szybkie szutry...Na której nawiązała się walka.
Zobaczyłem, że jedzie za mną zawodnik SCS OSOZ Racing Team. Jechał szybko, więc domyśliłem się, że z dystansu GIGA. Puściłem klamki i zacząłem dokręcać. Nie było to zupełnie bezpieczne rozwiązanie, jednak wyścig MTB, to nie jest bezpieczne miejsce. Zrobiłem trochę przewagi. 
O dziwo nie spadł mi łańcuch, więc podjazd zacząłem bez strat. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że będzie taki długi, więc od początku zapodałem mocne tempo. Za każdym zakrętem chciałem już widzieć
koniec, jednak podjazd ciągle się dłużył i dłużył. Ja na szczęście ciągle powiększałem przewagę. Gdy podjazd się skończył, miałem jej może z 30 sekund. Zjazd szutrowy zacząłem od razu od dokręcania. W głowie świtała mi myśl, że teraz tylko zjazdy i meta. Co chwilę oglądałem się za siebie, jednak nikogo nie widziałem - wyglądało na to, że chyba się udało... 
Aż do wypłaszczenia. Nie wiedziałem, że nastąpi, więc byłem trochę zaskoczony. Do tego oczywiście spadł mi łańcuch i gdy wsiadałem po krótkiej przerwie na rower, kolarz w SCS był już tuż za mną. Dałem z siebie ile fabryka dała, a gdy rozpoznałem okolice mety to już w ogóle przyspieszyłem. 
Ostatnie kilka zakrętów, jedna prosta i wleciałem miedzy banery reklamowe i zaraz już leżałem sobie na trawce, mając świadomość, że wyścig w Bielawie to już przeszłość. 

Zakończyłem wyścig na 28 miejscu OPEN i 12 w M2... Kolega z SCS startował z drugiego sektora i mimo, że na mecie byłem kilkadziesiąt sekund przed nim, to w wynikach jest miejsce wyżej. Taka lifa. Ale przynajmniej to była motywacja do walki aż po kreskę mety. I like it! 
Porównując czas ścigania i czas jazdy z licznika, wynika z tego, że na poprawianiu łańcucha straciłem koło 6 minut... Boli. Ale trudno. Wyścig miałem ukończyć i się udało. Wózek naprawiłem, teraz tylko potrenować i wrócić do dobrej dyspozycji.... 

Pozdro mordeczki. 
Tomek ;) 

1 komentarz:

  1. Cieszę się że mogłem pomóc na podjeździe pod W.Sowę
    pzdr
    Jacek Sury

    OdpowiedzUsuń