Wstałem chwilę przed szóstą. Szóstą rano. Pierwsza myśl to taka, że wstawanie przed jedenastą powinno być zakazane i surowo karane. Z tą myślą położyłbym się spać dalej, jednak szkoda byłoby mi opłaty którą już uiściłem na konto organizatora wyścigu w Wałczu. Wstałem. No popatrzeć tylko co te pieniądze robią z ludźmi.
Wyspany to nie byłem, ani świeży, ani w ogóle nic. Zastanawiałem się w jakim stopniu miało na to wpływ wesele kuzyna i to, że wychodziłem z niego po pierwszej godzinie w nocy... Prawdopodobnie duży. Nawet bardzo. Albo w ogóle całkowity. Trudno. Zakładałem, że tak może być i już od kilku dni wiedziałem, że start w Wałczu będzie typowo treningowy, na przepalenie nogi.
Na miejsce startu dojechaliśmy sto lat przed startem (o dziewiątej) wraz z Piotrem Marciniakiem, Wojtkiem Polcynem i Michałem Kachelem. Odebrałem numer, załatwiłem sobie pierwszy sektor, przygotowałem się do startu, zrobiłem trochę rozgrzewki i na 15 minut przed jedenastą stałem w sektorze startowym. To miał być spokojny wyścig, przynajmniej tak mi się wydawało. Z drugiej jednak strony chyba dużo osób nie miało co robić tej pięknej niedzieli i przyjechało do Wałcza. Tyle koni pociągowych, że już przed startem zaczęły mnie boleć nogi.