czwartek, 28 sierpnia 2014

Grand Prix Wielkopolski - Wałcz, czyli 4h snu, strzelanie i załamane serce.

Wstałem chwilę przed szóstą. Szóstą rano. Pierwsza myśl to taka, że wstawanie przed jedenastą powinno być zakazane i surowo karane. Z tą myślą położyłbym się spać dalej, jednak szkoda byłoby mi opłaty którą już uiściłem na konto organizatora wyścigu w Wałczu. Wstałem. No popatrzeć tylko co te pieniądze robią z ludźmi. 

Wyspany to nie byłem, ani świeży, ani w ogóle nic. Zastanawiałem się w jakim stopniu miało na to wpływ wesele kuzyna i to, że wychodziłem z niego po pierwszej godzinie w nocy... Prawdopodobnie duży. Nawet bardzo. Albo w ogóle całkowity. Trudno. Zakładałem, że tak może być i już od kilku dni wiedziałem, że start w Wałczu będzie typowo treningowy, na przepalenie nogi. 

Na miejsce startu dojechaliśmy sto lat przed startem (o dziewiątej) wraz z Piotrem Marciniakiem, Wojtkiem Polcynem i Michałem Kachelem. Odebrałem numer, załatwiłem sobie pierwszy sektor, przygotowałem się do startu, zrobiłem trochę rozgrzewki i na 15 minut przed jedenastą stałem w sektorze startowym. To miał być spokojny wyścig, przynajmniej tak mi się wydawało. Z drugiej jednak strony chyba dużo osób nie miało co robić tej pięknej niedzieli i przyjechało do Wałcza. Tyle koni pociągowych, że już przed startem zaczęły mnie boleć nogi. 



Ruszyliśmy. Kilkadziesiąt metrów za samochodem, potem start ostry. Z założenia chciałem się sprawdzić i jechać w czubie. Wiedziałem, że wpierw mamy z kilometr po asfalcie, potem zjazd w teren i robi się wąsko, więc przycisnąłem trochę i po kilkuset metrach jechałem na samym przedzie. W teren wjechałem w dyszcze OPEN i od razu wiedziałem, że będzie mi ciężko. Tempo było mocne, za mocne dla mnie, więc wyprzedziło mnie kilka osób, a ja walczyłem o utrzymanie na końcu grupki. Za mną zrobiło się pusto... ale jechałem na granicy. Kilka razy dałem radę dospawać do koła, aż w końcu BUM! Strzeliłem. I to nieźle. Nie było co dalej szarpać. Noga nie kręci na tyle dobrze, żeby jechać z czołem, trzeba jechać swoje.

Oczywiście swoje nie znaczy, że wolno. Dusiłem mocno, ale w końcu zobaczyłem, że goni mnie Bartek Bejm. Kilka minut trwało dochodzenie, jednak w końcu zaczęliśmy wspólną jazdę. A trasa jak? Niby fajna, jeśli kto lubi bawić się w piachu. Trochę rzucało, mocno wybijało z rytmu ale można było jechać. Bartek dawał mocne i długie zmiany, ja też starałem się wychodzić jak najczęściej do przodu. Długo jeszcze widzieliśmy grupkę przed sobą, jednak wiedzieliśmy oboje, że nie ma sensu za nimi szarpać.

Dogoniliśmy jeszcze jednego strzelca z przedniej grupki i wlecieliśmy na dłuuuugi asfalcik. Bartek jak czasowiec dawał długie mocne zmiany, ja dawałem tylko mocne, a kolega strzelec nie za bardzo chciał... W pewnym momencie tylko nam przypomniał "Jedziemy po zmianach i nie szarpiemy". Podziękowałem za cenną radę i nadal z sam z Bartkiem pracowałem z przodu.

Kończąc asfaltową drogę obejrzałem się i zobaczyłem piętnastoosobowy peletonik. Nie czułem się najlepiej, nogi strasznie bolały, tętno nie chciało zejść w dół, ale nie sądziłem, że damy się tak szybko dogonić, bo przy zjeździe w teren już wszystko się połączyło... Od razu wlecieliśmy w piach. Rozejrzałem się, był Rafał Łukawski, Tomek Jakubowski, Marek Witkiewicz, Maciej Zabłocki.. same znajome twarze i kaski... Niestety na dłużącym się podjeździe spłynąłem do tyłu i zacząłem odpadać od grupy... Zostałem z Bartkiem, któremu najwyraźniej też ten podjazd nie odpowiadał i na szczycie wspólnie zabraliśmy się za nadrabianie. Po kilku mocnych zmianach znów byliśmy razem.

Potem czekała na nas owiana niesamowitą aurą góra, podjazd pod Alpe d'Huez... Dobra, żartowałem. Na wyścigu jednak nie było do śmiechu, bo ktoś z pierwszych zamulił i całe 20 osób od samego dołu butowało. Było miękko, więc na rower wrócić już nie można było, a na górze bloki zawalone piachem nie chciały współpracować z pedałami... W końcu jednak jakoś się pozbieraliśmy, pokonaliśmy jeszcze z trzy podjazdy i wyjechaliśmy na trochę płaskiego. Czułem się beznadziejnie, więc znalazłem dobre koło (Tomka Dopierały) i bijąc się w pierś przyznaję, że przez długi czas z niego nie wychodziłem... 

Wjechaliśmy na kilka krótkich mulących singli, trochę się wszystko rozjechało, ja zostałem z tyłu. Na nieszczęście nie na długo... Zaraz po wyjeździe na asfalt Mateusz Mróz zespawał i wszystko zjechało się w całość.

Od dłuższego czasu strasznie cierpiałem. Noga bardzo słabo się kręciła, byłem zmęczony. Znów trochę przewiozłem się w grupce na jednym podjeździe wraz z Bartkiem odpadłem, potem Bartek dał radę na asfalcie dospawać... Na kolejnym podjeździe odpadłem definitywnie. Takie szarpanie nie miało sensu. Stwierdziłem, że teraz jadę swoje. Chociażby sam.

Podjechałem jeden podjazd, potem drugi i powoli zabierałem się do ostatniego... I nagle, podczas wyprzedzania kogoś z krótkiego dystansu, usłyszałem dźwięk podobny do dźwięku wpadającej gałęzi w koło. Zatrzymałem się. Gałęzi nie było. Ruszyłem. Słyszę gałąź. Zatrzymałem się i zacząłem się przyglądać. To nie gałąź. To pęknięta rama.


I na tym niestety jestem zmuszony skończyć moją relację z wyścigu, bo dalej już nie pojechałem.
Dobrze, że nie strzeliła podczas ważnego i dobrze mi idącego wyścigu. Szczerze mówiąc, to nawet trochę się ucieszyłem, że nie musiałem kontynuować tej padaki i fatalnej jazdy. Taki dzień. Co zrobisz? Nic nie zrobisz.


No, ale zupełnie abstrahując od wyścigu... Wiadome jest, że mój rower nazywa się Anka, więc jeśli założymy, że rama to serce roweru to... ZŁAMAŁEM ANCE SERCE.  :D



Pozdrawiam was gorąco,
łamacz (karbonowych) serc,
Tomek-MTB







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz