czwartek, 31 lipca 2014

MTB Marathon - Stronie Śląskie czyli wyścig zupełnie nie jak u Golonki

Nie mogłem się zabrać za pisanie tego postu. Wyjechałem w góry i non-stop coś się działo, co wyciągało ze mnie całą siłę i ochotę na pisanie. Dziś jednak walnąłem sobie solidną przejażdżkę na rowerze i teraz siadam, żeby napisać wam mniej więcej jak to było na wyścigu.

Do Stronia Śląskiego dojechaliśmy wraz z Tomkiem Zozulińskim i Czerniakiem dzień wcześniej. Dużo gadaliśmy, jedliśmy, odpoczywaliśmy. Przejechaliśmy się trochę na rowerach i następnego dnia byliśmy gotowi do startu. Ja oczywiście startowałem na najdłuższym dystansie - GIGA. Liczył sobie 66km i 2100m przewyższenia, oraz uprzedzono nas, że będzie to najłatwiejsza z górskich edycji golonki. Na miejsce startu przyjechałem wcześnie i załadowałem się do sektora startowego. Okazało się, że byłem pierwszy, więc stanąłem w pierwszej linii. A co mi tam.

Sam start był bardzo spokojny. I to właśnie lubię u Golonki. Wszyscy jadą ten sam dystans i nikt się nie pcha, bo wie, że i tak na trasie sytuacja się wyklaruje. Jechaliśmy spokojnie za samochodem, gadaliśmy sobie, Tomek Czerniak śpiewał na cały głos jakieś hity disco-polo. I tak przez kilka pierwszych minut. Nikt się nie przepychał, nikt nie rwał. W peletoniku jechało nas sporo osób, koło 80. Czekaliśmy aż w końcu nastąpi start ostry.



Gdy tylko samochód ostro ruszył tempo lekko wzrosło. Na przedzie jechał Dominik Grądziel. Szybko zjechaliśmy z szosy i skierowaliśmy się na pierwszy podjazd wyścigu. Od razu zaczynało się mocno w górę, jednak było szeroko i szutrowo. Jechałem na samym przedzie peletoniku, koło 10 miejsca. Dominik od razu szarpnął i odjechał, reszta spokojnie obserwowała jego poczynania i swoim tempem pokonywała podjazd. Dziwiła mnie postawa Bartka Janowskiego, który jechał ciągle za mną, jednak gdy tylko Dominik Grądziel odjechał na kilkanaście metrów Bartek powiedział "No, trzeba zacząć jechać. Powodzenia!" I odjechał. Kolejna rzecz, którą lubię u Golonki. Wszyscy wiedzieli, że dwójka z przodu jest najmocniejsza i nikt za nimi nie szarpał. Mimo to, stawka monco się rozciągnęła, trochę porwała. Na przód naszej grupki wyszedł Tomek Czerniak i trochę podkręcił tempo. Porwał trochę towarzystwo. W pewnym momencie spojrzałem na pulsometr i lekko zacząłem puszczać koło.

Grupka Tomka trochę odjechała, ale na końcu podjazdu mieli tylko niewielką przewagę. Nadal jechaliśmy po szutrze, jednak zrobiło się lekko w dół. Zjazd na bardzo mocne dokręcanie. Ja nie chciałem marnować sił, więc z wielką ulgą skorzystałem z koła zawodnika, który postanowił dogonić ekipę. Dał bardzo mocną zmianę i na koniec zjazdu byliśmy już razem. 

Następny podjazd był dłuższy i bardziej stromy. Czerniak od początku narzucił tempo i odjechał z Czechem Hornychem Veną. Ja zostałem wraz z sześcioma osobami. Po Bielawie nie byłem pewny swojej dyspozycji, więc pozostawiłem narzucanie tempa innym. Na szczęście Tomek Czerinak z Czechem nie oddalili się mocno i ciągle byli w zasięgu wzroku.

Odpuściłem moją grupkę. Jak się okazało tuż przed końcem podjazdu, więc szybko przyspieszyłem i na szybkim szutrowym zjeździe nadrobiłem stratę do grupki, która ku mojemu zaskoczeniu skasowała Tomka i Czecha. Zdziwiło mnie to mocno, bo mieli trochę przewagi, a Tomek przecież wolno nie zjeżdża. Zaczęliśmy znów wspólnie zjazd, a ja obrałem nową taktykę. Tempo było mocne, ja nie chciałem się zacierać na początku wyścigu, więc postanowiłem zaczynać podjazd na początku grupki, a potem delikatnie spływać. Wiedziałem z profilu, który miałem przyklejony do kierownicy, że podjazdy będą nie za długie, więc postanowiłem spróbować.

Jechaliśmy w dziewięć osób. Przed nami były dwie(Bartek i Dominik). Zaczynałem podjazd na trzeciej pozycji i co jakiś czas odpuszczałem lekko korby i przepuszczałem jednego zawodnika. Przepuściłem ich kilku i wspólnie z grupką zaczęliśmy kolejny zjazd. Szybko przesunąłem się do przodu, ładnie złożyłem się do kierownicy, rozpędziłem się za prowadzącym Tomkiem i wyprzedziłem go mocno. Zjazd szybki, szutrowy, kilka zakrętów. Czułem się pewnie i tak też pokonałem kilka zakrętów czym naciągnąłem grupkę.

Na dole puściłem korby, grupka się zjechała, podjechał do mnie Tomek Czerniak. Dowiedziałem się, że po jego dwójkowym odjeździe wyłożył się na zjeździe i dlatego go skasowaliśmy. Miał rozwalony łokieć, ale czuł się dobrze. Oprócz tego wymieniliśmy kilka zdań, że wyścig jest "mało Golonkowy". Jedzie duża grupa, nie rwie się na podjazdach, zjazdy szybkie szutrowe... dziwnie. Rozpoczęliśmy kolejny podjazd.

Taktyka ta sama, znów się opłaciła i przy bufecie przejechaliśmy wszyscy razem. Nikt się nie zatrzymał, bo szkoda byłoby zgubić taki pociąg. Mieliśmy kilkaset metrów płaskiego, Tomek Czerniak był na lekkiej zmianie, postanowiłem się przesunąć na przód grupy, żeby na zjeździe znów pojechać mocno. Tak też zrobiłem. Może taktycznie nie miało to wielkiego znaczenia, ale po pierwsze na szybkich zjazdach dobrze być z przodu, a z drugiej strony sprawiało mi to wielką frajdę. Rozpoczęliśmy kolejny - najdłuższy podjazd w okolice Śnieżnika. Przypuszczałem, że na tym podjeździe wszystko się porwie.

Podjazd zaczynał się asfaltem. Tempo było spokojne. Miałem chwilkę czasu na zastanowienie. Podobał mi się ten wyścig. Spokojne tempo, kontrolowana sytuacja, nikt nie chce szarpać, ludzie współpracują. Widać, że w grupie jechali doświadczeni ludzie, którzy nie chcieli rozgrywać wszystkiego w momencie odjazdu samochodu startowego... To był fajny wyścig.

Ale sytuacja trochę się zmieniła. Po chwili na asfalcie ktoś w końcu narzucił mocne tempo. Trzech zawodników zaczęło powoli odjeżdżać, ktoś puścił im koła. Postanowiłem skorzystać z sytuacji i odczekać aż trochę odjadą. Gdy tylko tak się stało przeskoczyłem do pierwszej grupki. Wydawało się, że tak będziemy dalej jechać, jednak tył przyspieszył i gdy asfalt się skończył już byliśmy wszyscy razem. Podjazd jednak się nie kończył, tylko zjeżdżaliśmy w teren. Grupka zaczęła znów się naciągać i rwać Czyli tak jak przypuszczałem. Widziałem, że z przodu odjeżdża Tomek Czerniak z Czechem i kimś jeszcze. Ja spojrzałem kilka razy na pulsometr i postanowiłem nie trzymać się za wszelką cenę, tylko jechać swoje. Odpadłem więc od grupki... a raczej strzępów które z niej pozostały. Nie było to jednak pokazowy strzał z koła, tylko delikatne odpuszczenie.... Aż do samego końca podjazdu, który liczył sobie łącznie z 8 km, miałem kontakt wzrokowy z kolarzami.

Wiedziałem, że potem czeka nas długi zjazd i tam chciałem nadrobić. Niestety... zjazd był... z początku szybki i szutrowy, a potem przerodził się w istną masakrę dla nóg i rąk. Jak leci się po kocich łbach koło 50-60km to nie ma opcji, żeby było komfortowo. No i niestety to, że zjazd był szybki nie pozwoliło mi mocno zbliżyć się do rywali. Trudno. Z drugiej jednak strony skoczyłem o dwa oczka do przodu - dwa laczki moich rywali. Na dole czekał na nas bufet, z daleka rzuciłem pusty bidon i po upewnieniu się, że zaraz dostanę go z powrotem z izotonikiem rozpocząłem podjazd. Obsługa bufetu napełniła bidon i mnie dogoniła. Nie musiałem nawet zwalniać. Pełna profeska.

Dogoniłem kolarza z Twomarka - Boryckiego Mirka i razem podążaliśmy dalej. Dobrze, że byliśmy we dwójkę, ponieważ po niedługim podjeździe następował płaski odcinek, gdzie idealnie można było jechać po zmianach. Tak też robiliśmy, czym utrzymywaliśmy ciągle porządne tempo. Zabraliśmy się za kolejny szybki zjazd, gdzie zrobiłem niewielką przewagę.

Kolejny punkt programu to... butowanie. Nie. Spokojnie. To nie bomba, tylko sztajfa z luźnymi, dużymi kamieniami. Idealnie, żeby się trochę przejść. Po kilku minutach można było znów wsiąść na rower, ale charakter trasy mocno się zmienił. Trafiliśmy na szlak graniczny. Wąsko, w niektórych miejscach błoto, dużo kamieni... ogólnie ciężko. Szczególnie w porównaniu do szybkich szutrów.

Męcząca to była przeprawa. Gdyby były zdecydowane podjazdy, albo zjazdy, to można byłoby jechać. Ale było po płaskim, więc trzeba było walczyć siłowo z tymi korzeniami... Potem jednak nastąpił szybki zjazd, puściłem się mocno w dół, dużo ryzykując. Dojechałem do bufetu, który był fatalnie ustanowiony. Wcześniej się zastanawiałem czy się na nim zastanawiać, jednak po zjeździe byłem mocno rozpędzony i poleciałem dalej. Wtedy też zauważyłem Tomka Czerniaka. Odwrócił się i mnie zobaczył. Pomachałem mu. Chyba się przestraszył, bo zaczął uciekać. Niestety nie miałem sił go gonić.

Czułem się już trochę słabo. Dogonił mnie Mirek, wyprzedził, jednak z drugiej strony nachodziłem Piotra Żebrowskiego. Nadal jednak byliśmy na szlaku granicznym. Oprócz tego, że było jeszcze węziej i trudniej, to jeszcze doszedł w tym momencie dystans mega i ludzie, których trzeba było wyprzedzać. Po borówkach, po kałużach. Generalnie nie było to płynne. Często musiałem spędzić kilkadziesiąt sekund na kole zanim mogłem wyprzedzić. Wyścig mocno już mi wszedł w nogi, a podjazdy stawały się dla mnie coraz cięższe. Wiedziałem jednak, że koniec jest coraz bliżej i nie odpuszczałem. Musiałem dojść Piotrka. 

Udało się to na zjazdach. Z początku szybko i szeroko, więc dokręciłem trochę i już jechaliśmy wspólnie. Potem chwilę później następował ostry skręt w lewo i w końcu jakiś trudniejszy zjazd. Puściłem się mocno i szybko nabrałem prędkości. Wyprzedziłem kilku megowiczów, zostawiłem za sobą Piotrka. Czułem się pewnie, jednak w pewnej chwili uśmiech uciekł z mojej twarzy. Wyjeżdżając zza zakrętu nagle wpadało się w głębokie błoto. Nie wiem.. może trzydzieści centymetrów głębokości, może więcej. Gęste, gliniaste. Zdążyłem tylko trochę wytracić prędkości i wleciałem w ciemną maź. Nie wiem co się dokładnie stało, prawdopodobnie uciekło mi przednie koło i walnęło w jakiś kamień, efekt jednak był taki, że przefrunąłem przez kierownicę.

Kawałek przeleciałem i wylądowałem w błocie. Lot musiał wyglądać niesamowicie, bo trzy osoby się zatrzymały. Wyglądały na przerażone. Uspokoiłem je, że nic mi nie jest, jednak nie mogłem wstać bo... złapał mnie skurcz w udo. Wytłumaczyłem i kazałem jechać dalej. Pozbierałem się, naprostowałem kierownicę i ruszyłem w dół stoku. Błoto ustąpiło, a ja nadrobiłem wszystkie stracone pozycje. Nie zablokowało mnie psychicznie. Fajnie.

Ostatni podjazd zacząłem z Piotrkiem. Zatrzymaliśmy się na chwilę na bufecie i dalej ruszyłem trochę szybciej niż on i w ten sposób zacząłem samotną podróż w stronę mety. Zmęczenie było duże, jednak walczyłem ze sobą, żeby pojechać wszystkim co mam. Niestety doszedł mnie w tym momencie Zacharski Szymon i wyprzedził... Próbowałem się utrzymać na kole do końca podjazdu. Zabrakło stu metrów. Na płaskim kawałku nie dałem rady dojechać, Szymon zrobił kolejne metry przewagi i odjechał.

Dawałem z siebie wszystko. Wiedziałem, że teraz już tylko z górki. Dosłownie i w przenośni. Puściłem się na zjazdach. Szutry, łąka, gdzie chyba pobijam swój rekord Vmax, asfalt... i meta. Wpadam zmęczony, ale usatysfakcjonowany. Czas: 3h i 31minut. Krótko.

Podsumowując... to był dziwny wyścig, ale mi się podobał. Podobał mi się sposób jazdy mój i rywali na trasie. Współpraca, bez zrywania. Jak na mój gust to pojechałem dobrze taktycznie. Sama trasa jednak trochę mało Golonkowa... szybkie, bardzo szybkie zjazdy, łatwe podjazdy... jedynie szlak graniczny to typowa "Golona".

Długo nie wiedziałem który dojechałem. Z moich wyliczeń wychodziło, że w 10 OPEN się zmieściłem... i rzeczywiście się udało. 9 OPEN, 4 w kategorii... 2,5 minuty straty do Tomka Czerniaka, który był na najniższym stopniu pudła. Graty! :)
Tym samym kolejny raz udaje się dojechać w dyszce... jeszcze z dwa razy i będę szczęśliwy. :)

Teraz trochę przerwy od ścigania. Miesiąc. To brzmi nieprawdopodobnie. Ale za to na koniec sezonu cztery wyścigi GIGA pod rząd. Brzmi ciekawie. I mam nadzieję, że będzie. Trzeba walczyć o jak najlepszą końcówkę ostatniego sezonu.... 

Tymczasem siedzę w górach i odpoczywam! 
Trzymajcie się Ludki.
Tomek-MTB


P.S Zdjęć nie wrzuciłem bo ich.. nie ma? Nie wiem. Nie mogę znaleźć. Bywa. :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz