Sesja... za tydzień. Więc siedzę i kuję różne (najczęściej zupełnie mi obce) rzeczy.
I wtedy właśnie, nie wiadomo skąd przychodzi mi obraz z wyścigu... Karpacz 2012... podjazd pod Dwa Mosty... on to chyba się nigdy nie kończył... miałem już tę świadomość podczas pierwszej rundy, a tutaj jeszcze trzeba drugą zrobić... albo jak w tym samym miejscu jechałem rok temu... tylko w drugą stronę.. Oj

A z błotem kojarzy mi się jeszcze jedna edycja... kilkanaście miesięcy później... 20 kilometrów i koniec klocków...Po szybkim zjeździe hamowanie nogami w polu... Trzeba było odpuścić... Błota też dużo było w Polanicy 2013 roku... Pamiętam jak do dziś, jak jadąc do samochodu przez sam środek deptaka ludzie patrzyli na mnie jak na jakieś kompletne dziwadło... W normalnych sytuacjach pewnie bym się przejmował, ale ten stan po wyścigu... gdzie oprócz tego, żeby coś zjeść, odpocząć i zjeść niczym się nie przejmujesz... Taki byłi nastrój wykonanej roboty. I choć czasem nie było nawet sił na przebranie się, to jednak satysfakcja... Tak było w Myślenicach '14. Ewidentnie najlepszy wyścig w życiu. Pojechać całą trasę równo, mocno, na zjazdach odjeżdżać.. i dojechać na 4 miejscu OPEN... Widok mety był czymś pięknym... przejechałem ją i łup na ziemię. Nawet nie dałem rady wypiąć się z pedałów...
Dokładnie tak samo, w tym samym miejscu, dwa lata wcześniej... pierwszy raz wygrałem wyścig w kategorii... co prawda nie było nikogo innego, ale samo pokonanie trasy, 70km, 2700 w pionie, w ciężkich warunkach dla juniora... To było coś... I mina ojca, który był pierwszy raz na wyścigu, kiedy to wjechałem na metę i nie podjechałem do niego, tylko spadłem w kałużę i tak sobie leżałem.. bezcenna. Nie wiedział czy wpierw mnie reanimować a potem wzywać karetkę czy na odwrót. Jeśli tak kończyłem wyścig... to znaczy, że był udany. Że dałem z siebie wszystko...
Np. w Dąbrowie Górniczej 2012 - Skandia... mistrzostwa Polski amatorów... Przez ostatnie 40 km marzyłem o mecie... a gdy ją przekroczyłem... nie pamiętam. Jakąś minutę mam wyciągniętą z głowy. Leżałem sobie. Oj jak było fajnie... Albo jak podczas wyścigów rzucałem kolarstwo... Pierwsza górska Golona... Złoty Stok 2013... Miało być już płasko i meta, a tutaj dwie potężne sztajfy... "Pieprzę te dwa kółka. Nie nadaję się do tego. Po co w ogóle to robię... Facet, olej ten rower. Zwijam manatki i od dziś gram w szachy." Jak podczas wyścigu szły takie teksty, znaczyło to, że jadę wszystkim co mam... I to lubiłem. Meta, żarcie, odpoczynek, powrót, dzień luzu i wracałem do ostrego trenowania... A ze Złotym Stokiem kojarzy mi się rok Golonka rok później.. na zjeździe z Borówkowej rozwaliłem się, amortyzator, pogubiłem bidony, połamałem numer.. przejechałem jeszcze 35km i wyścig ukończyłem...

Hm... na czym się zatrzymałem? No tak... Huserl i intencjonalność...
No po prostu uwolnić się do tego nie mogę.