poniedziałek, 26 stycznia 2015

No uwolnić się nie mogę.

Sesja... za tydzień. Więc siedzę i kuję różne (najczęściej zupełnie mi obce) rzeczy. 

Wiecie jak to wygląda? Biurko, lampka, muzyczka, dobra herbatka, skrypty, notatki i siedzę i próbuję ogarnąć o co chodziło Huserlowi w tej całej intencjonalności świadomości... 

I wtedy właśnie, nie wiadomo skąd przychodzi mi obraz z wyścigu... Karpacz 2012... podjazd pod Dwa Mosty... on to chyba się nigdy nie kończył... miałem już tę świadomość podczas pierwszej rundy, a tutaj jeszcze trzeba drugą zrobić... albo jak w tym samym miejscu jechałem rok temu... tylko w drugą stronę.. Oj

tak.. pamiętna edycja Golonki w Karpaczu gdzie zupełnie przegrałem z trasą. Trzy razy leżałem i tylko czekałem aż błoto zaklei krwawiące kolana, żeby mnie medycy z trasy nie chcieli ściągać... A po dojechaniu do mety tabsy przeciwbólowe i orzeczenie lekarza, że na kilka tygodni muszę odpuścić ściganie... Jasne. Sześć dni później byłem w blokach startowych we Wrocławiu. No bo jak odpuścić generalkę? No ale nie był to ten Wrocław, co w 2012... Błoto, błoto, błoto. Szybką, płaską trasę jechałem prawie 4 godziny... ale było pudło.. pierwsze pudło w życiu... Co to była za radość. Po przekroczeniu linii mety walnąłem się do błotka i cieszyłem sam do siebie...
A z błotem kojarzy mi się jeszcze jedna edycja... kilkanaście miesięcy później... 20 kilometrów i koniec klocków...Po szybkim zjeździe hamowanie nogami w polu... Trzeba było odpuścić... Błota też dużo było w Polanicy 2013 roku... Pamiętam jak do dziś, jak jadąc do samochodu przez sam środek deptaka ludzie patrzyli na mnie jak na jakieś kompletne dziwadło... W normalnych sytuacjach pewnie bym się przejmował, ale ten stan po wyścigu... gdzie oprócz tego, żeby coś zjeść, odpocząć i zjeść niczym się nie przejmujesz... Taki byłi nastrój wykonanej roboty. I choć czasem nie było nawet sił na przebranie się, to jednak satysfakcja... Tak było w Myślenicach '14. Ewidentnie najlepszy wyścig w życiu. Pojechać całą trasę równo, mocno, na zjazdach odjeżdżać.. i dojechać na 4 miejscu OPEN... Widok mety był czymś pięknym... przejechałem ją i łup na ziemię. Nawet nie dałem rady wypiąć się z pedałów...
Dokładnie tak samo, w tym samym miejscu, dwa lata wcześniej... pierwszy raz wygrałem wyścig w kategorii... co prawda nie było nikogo innego, ale samo pokonanie trasy, 70km, 2700 w pionie, w ciężkich warunkach dla juniora... To było coś... I mina ojca, który był pierwszy raz na wyścigu, kiedy to wjechałem na metę i nie podjechałem do niego, tylko spadłem w kałużę i tak sobie leżałem.. bezcenna. Nie wiedział czy wpierw mnie reanimować a potem wzywać karetkę czy na odwrót. Jeśli tak kończyłem wyścig... to znaczy, że był udany. Że dałem z siebie wszystko...
Np. w Dąbrowie Górniczej 2012 - Skandia... mistrzostwa Polski amatorów... Przez ostatnie 40 km marzyłem o mecie... a gdy ją przekroczyłem... nie pamiętam. Jakąś minutę mam wyciągniętą z głowy. Leżałem sobie. Oj jak było fajnie... Albo jak podczas wyścigów rzucałem kolarstwo... Pierwsza górska Golona... Złoty Stok 2013... Miało być już płasko i meta, a tutaj dwie potężne sztajfy... "Pieprzę te dwa kółka. Nie nadaję się do tego. Po co w ogóle to robię... Facet, olej ten rower. Zwijam manatki i od dziś gram w szachy." Jak podczas wyścigu szły takie teksty, znaczyło to, że jadę wszystkim co mam... I to lubiłem. Meta, żarcie, odpoczynek, powrót, dzień luzu i wracałem do ostrego trenowania... A ze Złotym Stokiem kojarzy mi się rok Golonka rok później.. na zjeździe z Borówkowej rozwaliłem się, amortyzator, pogubiłem bidony, połamałem numer.. przejechałem jeszcze 35km i wyścig ukończyłem...
A tydzień później MINI w Polkowicach... chyba więcej na takie szaleństwo bym się nie zdecydował... 1h i 12 minut, przebijanie się z ostatnich rzędów, wyprzedzanie na pełnej prędkości dosłownie po krzakach, średnie tętno 185... Albo taka zawsze słoneczna Wisła... prawie 3000 metrów przewyższenia... Było co robić, a najmniejsze przełożenia prawie na każdym podjeździe... i do tego 30 stopni w cieniu... Ale były też inne dni.. -10, śnieg i runda na Śrem... Co pół godzinki trzeba było się przebiec, żeby palce dostały trochę krwi... i całe pozamarzane kominiarki... Oj działo się... działo...
Ale były też niezapomniane treningi.. i nie chodzi o te podczas których miałem wątpliwości czy uda mi się wrócić do domu... chodzi raczej o te, kiedy w górach, jechałem tam, gdzie nogi mnie niosły i odkrywałem urocze kilkukilometrowe podjazdy w prawie niezamieszkałych dolinkach... albo przejazdy przez jakieś piękne przełęcze, gdzie nie wiedziałeś czy zająć się fantastycznie szybkim zjazdem, czy patrzeć na widoki...










Hm... na czym się zatrzymałem? No tak... Huserl i intencjonalność... 




No po prostu uwolnić się do tego nie mogę. 

2 komentarze:

  1. Już myślałem, że blog umarł na dobre.
    Powodzenia w nauce i oby do zobaczenia na trasie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. A obok biurka trenażer ;). Pozdrowienia i wytrwałości !!!

    OdpowiedzUsuń