Tak. Lubię ten
moment. Stoję w sektorze, odliczanie. Wszyscy odpalają pulsometry, chwytają
porządnie kierownicę i wraz z wystrzałem ruszają. Potem następuje fala dźwięków
wpinania się w SPD-y całego kolorowego peletonu. I…? Dzida! Znów wyścig. Tak
jak kiedyś. Prawo, lewo, jedno koło, drugie koło. Prawa moja. Beztlen i zapiek.
Wszędzie na styk, kierownica w kierownicę. Trochę adrenaliny, mocne
zaciągnięcia.
Na twarzy zmęczenie,
nogi bolą niemiłosiernie, ale w środku radość. Tak dobrze znów wrócić na trasę
wyścigu.
Trochę przytrzymać koło, dać długą mocną zmianę na szosie, odskakiwać na krótkich zjazdach. Ryzykować na zakrętach, wyprzedzać kolejne osoby. Jestem w żywiole.
Łapię żela, rozwalam
manetkę, walczę z łańcuchem, próbuję wrzucić na dużą tarczę, sprzęt nie
współgra. Robię wszystko, żeby stracić jak najmniej czasu. W końcu stwierdzam,
że jadę z młynka wszystko. Kadencja non-stop ponad 100, 110, ale daję z siebie
wszystko. Idę w trupa. Nogi pieką, walczę o każdą pozycję, nadrabiam na
zjazdach podjazdy wykorzystuje na urywanie rywali. Zakręty łokieć w łokieć,
byle nie dać się zblokować. I w końcu wpadam w okolice mety. Jadę do końca
wszystkim co mam, sił na sprint brak, jednak na ostatnim wzniesieniu zostawiam
dwie osoby.
Na mecie ledwo co
łapię oddech, usiadłem sobie. I ten stan po wyścigu… swoje zrobiłem, można
odsapnąć. Emocje jeszcze w środku wariują. Mimo zapieku w nogach, wielkiej
zadyszki, bolących pleców uśmiech z gęby nie schodzi. To jest to! Dobry wyścig
- dałem z siebie wszystko.
Tak samo jak kiedyś!
Jak przed kilku laty! No... prawie tak samo. Tylko ten moment, kiedy zadowolony
schodzisz z trasy, bo rzeczywiście dałeś z siebie wszystko i podchodzisz do
tablicy z wynikami... ulatuje z ciebie całe powietrze… 80 OPEN. Jasny gwint.
Ale jak?!
Podchodzisz jeszcze raz. Sprawdzasz. No jak byk, nic się nie zmieniło. Czekaj..
nie, to nie jest numer startowy. No 80-te miejsce.
No tak Tomku - mówię
sobie. Przecież jesteś klerykiem i nie jeździsz. No właśnie. Żeby jeździć,
trzeba jeździć. A jak się nie jeździ, to się nie jeździ.
I mimo, że wynik
jest adekwatny do formy, do tego, że przecież w tym roku zrobiłem tylko 350km
(czyli mniej więcej tyle, co kiedyś robiłem w treningowym tygodniu) i mimo, że
jest to raczej logiczna zależność… to jednak emocje mówią co innego.
Kurde. Wiecie jak
trudny jest mentalny przeskok między wyczynem a amatorstwem? Kilka lat temu
często w walce o czołowe lokaty, czasami wywalczona pierwsza dyszka na dużej
imprezie, niekiedy nawet jakaś dekoracja, trudne trasy górskie, wymagające… a
teraz… 80 OPEN na lokalnym wyścigu…
No co zrobić… Na
zdrowy rozsądek: jestem klerykiem, mam inne zadania, inne priorytety niż
kiedyś, za to nie mam zbytnio czasu na treningi. Zrobiłem w tym roku dopiero
350km. Mogę przecież jeździć na rowerze dla przyjemności, na wyścigi przejechać
się i porywalizować z równymi sobie, poszaleć na jakiejś trudnej trasie.
Ucieszyć się z medalu, który każdy dostaje. Po prostu dobrze się bawić.
Ale nie umiem. Jest
gdzieś we mnie ciągle ten schemat wyczynowego ścigania. Nie tak prosto się go
pozbyć. Przez wiele lat w ten sposób na rowerze funkcjonowałem. Oprócz dobrej
zabawy liczył się wynik. Właśnie po dobry wynik spędzałem zimy na rowerze, chodziłem
na siłownię której bardzo nie lubiłem, itd..itd…
Jak przełączyć
myślenie z "kolarz wyczynowy" na "kolarz amator"? Nie wiem.
Może jeszcze potrzeba czasu.
Tak wiec można
powiedzieć, że jestem w trakcie stawania się kolarzem - amatorem. Znaczy już
tak jeżdżę i tak "trenuję". Teraz jeszcze muszę się do tego
przyzwyczaić, że na wyścigach będę walczył… o pierwszą 100 OPEN. Ale i tak będę
jeździł. Bo to lubię. ;)
Ot, takie wieczorne
wynurzenia.
Do usłyszenia. :)
Tomek-(corazbardziejamator)-MTB.