wtorek, 15 maja 2012

Bike Maraton - Wieluń 2012

Choć start w Wieluniu nie był moim pierwszym startem w tym sezonie, to jednak od niego zacznę. Może was zdziwić trochę forma pisania. Nie będzie to najzwyklejsza relacja z wyścigu, tylko tak jakby krótka opowieść.. Zapraszam do czytania :)


     Drzwi od pokoju otworzył tata pytając o której mam cały ten wyjazd... Coś mi nie pasowało, więc szybko zapytałem o godzinę. Szósta... Jak to?! Szósta?! Godzinę temu miałem wstać! Nie ma to jak dobry początek dnia. Szybkie ubranie się w strój kolarski, śniadanie, przygotowanie izotoników.. Wszystko jest? Chyba tak. Wybiegłem z domu z torbą na ramieniu i rowerem w ręce o 6:10, czyli na dziesięć minut przed zbiórką na stacji benzynowej skąd razem z trenerem Rafałem Łukawskim mieliśmy ruszyć do Wielunia. Dojechałem na czas, spotkałem Michała, trochę porozmawialiśmy i kilka minut później rowery były na przyczepce a my w samochodzie. Padał deszcz, było zimno - czyżby szykowała się powtórka z Wrocławia? Mieliśmy nadzieję, że tak nie będzie... 

     Droga się dłużyła i na miejsce dojechaliśmy dopiero o 10:20, pierwszy sektor na pewno będzie miał mocną obstawę, dlatego nie pcham się do pierwszych linii, tylko robię dłuższą rozgrzewkę  z teamowymi kolegami. Przed startem zaczął lekko padać deszcz... Nie zwracałem na niego uwagi, przecież ważniejszy jest dobry start a nie pogoda... Piętnaście minut przed startem ustawiłem się w sektorze koło Wojtka, Pana Jasia, Tomka, Rafała, Marcina. Wszyscy reprezentowaliśmy barwy BGŻ Eska Team. Szykowała się ostra rywalizacja do ostatnich metrów wyścigu. Sam nie byłem pewny swojej dyspozycji... Przez ostatni tydzień udało mi się zrobić tylko jeden trening, co było spowodowane fizyczną pracą po 10h.. Czułem, że odbije się to na moim wyniku.
   Odliczanie, strzał z pistoletu i jedziemy! Jak można było się spodziewać start był bardzo ostry. Już po chwili asfaltowego odcinka mieliśmy na licznikach koło 40 km/h. Taki stan rzeczy utrzymywał się przez pierwsze 5 km. Nastąpiły przetasowania. Jechałem zaraz za Panem Jasiem Zozulińskim, widziałem że kolega z kategorii i teamu Tomek Czerniak poszedł mocno do przodu. Jechaliśmy w dużych grupach, powoli rozciągając się na dłuższy peleton aż w końcu zostały dwójki, trójki zmagających się z coraz gorszą pogodą kolarzy. 
     Do 25 kilometra jechało mi się bardzo dobrze: dobre tempo, mocne zmiany, stosunkowo dużo luzu na trasie. Można było jechać po swojemu. Potem niestety niespodziewanie nastąpił kryzys... Zacząłem zwalniać i starać się przetrwać słabą dyspozycję. Zastanawiałem się, czemu tak szybko osłabłem... Kolejne osoby wyprzedzały mnie, ja jechałem coraz wolniej i wolniej... W pewnym momencie byłem już tak słaby, że chciałem zrezygnować, albo zjechać chociaż na krótszy dystans... Wtedy jednak (a było to na 39 km) po zjedzeniu żelka energetycznego trochę się odbudowałem i złapałem jakąś grupkę na koło. Kilka km później wróciły mi siły i zacząłem aktywniej jechać. Wysunąłem się na czoło i zacząłem trochę ciągnąć czasami chowając się za którymś z kolarzy...
     Tempo było zadowalające, grupka mocna, mi również siły wracały. Niestety niedaleko przed rozjazdem Mega/Giga na zjeździe po polu mój przedni Race King zupełnie stracił przyczepność i zaliczyłem podobno (tak to opisywali koledzy z grupy) bardzo efektowną wywrotkę. Szybko wstałem, sprawdziłem czy nic mi nie wypadło z kieszeni, czy koła się kręcą i wskoczyłem na rower. Upadek bardzo wybił mnie z rytmu i minęło koło 5 minut nim dogoniłem grupę. Kilka kilometrów dalej był rozjazd MEGA/GIGA.. Bardzo zdziwiłem się, gdy praktycznie cała grupa oprócz mnie i jeszcze jednego kolarza zjechała na MEGA... 
     No cóż, teraz w dwójkę musimy sobie radzić... I tutaj zaczął się chyba najdziwniejszy odcinek mojego wyścigu... Przez ponad godzinę razem z kolegą nie spotkaliśmy nikogo! Było pusto, tylko strażacy którzy pilnowali ruchu drogowego i tyle.. Bardzo dziwnie nam się jechało bo w końcu to jest jedna z największych imprez rowerowych w Polsce... Ale co było zrobić. Jechaliśmy stosunkowo mocno. Na podjazdach gubiłem kolegę, ale na płaskim bardzo szybko nadrabiał straty. Dopiero jakoś na 20 km przed metą kolega przyspieszył a ja odpadłem od koła i zaczęła się moja samotna wędrówka...
    Mięśnie powoli zaczęły upominać się o odpoczynek, zatrzymałem się na bufecie, zjadłem i jechałem dalej bardzo wolno z myślą, aby tylko dojechać do mety. Powoli zrobił się ruch na trasie, mijałem końcówki MEGA... Na 5 km przed metą poczułem bardzo dziwne pływanie tylnego koła.. Już myślałem, że to laczek, więc bardzo się ucieszyłem, gdy zobaczyłem, że nie koło, ale siodełko mi pływa. Zatrzymałem się i  pożyczonym imbusem od Pana z teamu: "Daleko Jeszcze?!" dokręciłem wszystko... 
    Na metę wjeżdżałem z prędkością 18 km/h ze spuszczoną głową. nie mając siły już na nic. Zjadłem kilka bananów, napiłem się trochę, pojechałem do samochodu przebrać się. Podczas przebierania dowiedziałem się, że Rafał zrezygnował, Pan Jasiu zjechał na MINI, Doktorek też nie ukończył.. Po prostu POGROM...Mój rywal był już na mecie od 20 minut, też z niewyraźną miną co świadczyło o pewnym niezadowoleniu... 
    Ostatecznie rozliczając dojechałem na metę po 4h i 33 minutach na 29 miejscu w OPEN i 2 w kategorii M1.Do udanych tych wyścigów zaliczyć nie mogę, choć bardzo miło stawało się po raz trzeci w tym roku na podium Bike Maratonu...



Zdjęcie - Kasia Rokosz





Tomek Pawelec :)

1 komentarz: