Jakoś zawsze tak wychodzi, że przed wyścigami dobrze się wysypiam. Nie wiem od czego to zależy, ale podejrzewam, że mój organizm jest sprytny. Na tyle sprytny, że wie, że musi się wyspać. Inaczej dostanie w kość Chociaż i tak dostanie. Zostawmy to. Po prostu się wysypiam przed wyścigami.
I tak było i tym razem. Mimo, że (praktycznie jak zawsze) łóżko było za krótkie (nie wspominając o kołdrze) już wyspany pierwszy raz przebudziłem się koło piątej. Padało. I to mocno. Stwierdziłem, że nie będę tak sterczeć i słuchać tego deszczu i znów zapadłem w głęboki sen.
Dwie godziny później było już zupełnie inaczej. Chmury uciekły, słońce wyszło nad Złoty Stok. Zaczęło robić się ciepło. W takich warunkach miałem wystartować w już drugiej edycji Volvo MTB Marathonu i w ogóle mi to nie przeszkadzało. Ba, nawet mi się to podobało. No bo czemu nie?
[...]
Stanąłem sobie w pierwszej linii pierwszego sektora. A co. Jak już chcę dobrze pojechać, to trzeba być też dobrze ustawionym. Stałem obok Andrzeja Kaisera, Maćka Zabłockiego i kilku innych mocnych zawodników. Plan był prosty - pojechać jak najlepiej. Prosta sprawa.
Równo o 10:30 odliczyli nam ładnie od 10 i puścili na najdłuższy dystans wyścigu po Górach Złotych. Przed nami była krótka, jak na dystans GIGA, sześćdziesięciokilometrowa trasa najeżona podjazdami i zjazdami. Łącznie wychodziło koło 2400 m przewyższenia. Takie tam Rysy.
Od początku pierwsza grupa narzuciła równe, ale mocne tempo. Postanowiłem jechać z nią i potem się zastanawiać co dalej. Taka sytuacja trwała dobre 2 km. Spojrzałem kilka razy na pulsometr, który wskazywał mi, że mam jeszcze zapas mocy, ale już jadę mocno i stwierdziłem, że nie chcę się zapiekać na pierwszych kilometrach pierwszego podjazdu i delikatnie odpuściłem.
Pierwsza, chyba 9-cio osobowa grupa, powoli mi odjeżdżała, a za mną tworzyła się kolejna. Unormowałem swoje tempo i spokojniej już kontynuowałem podjazd.
Z mojej grupy nikt z początku nie kwapił się do wyjścia na zmianę, jednak po kilkunastu minutach od startu ktoś stwierdził, że warto by pojechać mocniej. Droga wolna! Przepuściłem, usiadłem na koło i spokojnie podążałem za rywalami-współpracownikami.
Po pierwszym podjeździe, czyli po jakiś siedmiu kilometrach zaczęliśmy szybki stromy zjazd, następnie trochę płaskiego i kolejne ostry zjazd - zjazd do Orłowca. Pamiętałem to miejsce z zeszłego roku. Pamiętałem, jak się męczyłem z tą wielką ilością wielkich kamieni. To prawie tak samo jak w tym roku. Prawie, bo teraz się męczyłem nie z kamieniami, a z zawodnikiem przede mną, którego nie mogłem wyprzedzić. Na szczęście nie jechał o wiele wolniej, więc dużo nie straciłem.
Kolejny odcinek trasy to już mniej stromy, ale długi podjazd. Od początku wyszedłem do przodu i zapodałem swoje tempo. Na jakiś czas zyskałem przewagę nad trzema zawodnikami, którzy po zjazdach zostali z nami z dużej grupy, jednak potem znów mnie doszli, żeby zrobić kolejne przetasowania. W połowie podjazdu na mocną zmianę wyszedł kolarz w jaskrawo-żółtym kasku. Jako jedyny utrzymałem tempo, jednak po dobrych kilku minutach puściłem koło. Okazało się to błędem, bo chwilę później kończyła się wspinaczka, a zaczynał się szybki, szutrowy zjazd. Gdybym wyjechał z tym kolarzem na górę, to mógłbym chwilę odsapnąć na kole, a tak to musiałem kryć się za kierownicą i jeszcze dokręcać.
Po szybkim przejeździe koło bufetu zacząłem samotną wspinaczkę pod górę Borówkową. Znaczy, jeszcze nie konkretnie na Borówkową, bo wpierw spokojnie asfaltem, a potem dłuuuugą zieloną łąką. Widziałem przed sobą kilku rywali, za mną mocno po piętach deptała mi dwójka zawodników z Gomoli. Postanowiłem się nimi nie przejmować i jechać swoim tempem.
Po dobrych kilku minutach męki na łące, wjechaliśmy w las, na szlak, gdzie zaczął się definitywny podjazd pod górę Borówkową. Oczywiście pojawiły się korzenie, gdzieniegdzie kamienie, ale na tyle to się spodobało mi i mojemu organizmowi, że mocno przyspieszyłem. Na szczyt Borówkowej wjeżdżałem nie widząc za sobą już żadnego rywala.
Zjazd z Borówkowej Góry jest... kultowy. Kto zjeżdżał, ten wie. Kto nie zjeżdżał, tego zachęcam. Kilka minut szybkiego, technicznego tracenia wysokości.. Mnóstwo korzeni, dużo kamieni, a wszystko to doprowadza do bólu rąk, dłoni, pleców, nóg... Wszystkiego.
Sam zjazd już przerabiałem w zeszłym roku, w tym chciałem czuć, że lepiej jadę, więc od samej góry dokręciłem i puściłem się na pełnej prędkości. Od początku szło... fantastycznie. Gdybym miał moment na zastanowienie, to pewnie bym się pochwalił w myślach za taką jazdę, ale nie było. Więc nie pochwaliłem. Leciałem sobie po korzeniach i kamieniach czując dużą satysfakcję przybitą jeszcze większą ilością adrenaliny.
W pewnym jednak momencie wybrałem zły tor jazdy. Jeden kamień zamiast wyminąć po lewej, wyminąłem po prawej, co spowodowało, że znalazłem się tam gdzie nie chciałem i dosłownie ułamki sekund później wyrósł przede mną duży głazik. Próbowałem poderwać koło, jednak na nic to się zdało. Przywaliłem centralnie i w mgnieniu oka wywaliło mnie przez kierownicę.
Pierwsza myśl to "Oby rama nie była połamana". Szybko wstałem, podniosłem rower, włożyłem bidon, który mi wypadł. Chciałem przez chwilę ogarnąć czy nic mi nie jest, ale gdy usłyszałem, że zbliżają się kolarze (Ci których zostawiłem na podjeździe) zapaliła się we mnie wola walki. Wskoczyłem na rower i pomknąłem w dół.
Pierwsze co zauważyłem, to to, że numer startowy trzymał się tylko na jednym zipie i fruwa mi wokół kierownicy. Gleba wybiła mnie z rytmu i jakoś dziwnie mi się zjeżdżało, jednak cały czas, jak to mój znajomy z gór mówi - "piecowałem" w dół.
Pod koniec zjazdu pojawiły się dwie rzeczy - ból w dłoniach i myśl, że po zjeździe jest bufet na którym trzeba ogarnąć ten numerek startowy. Tak też się stało. Z lekko zachwianą, ale jednak satysfakcją skończyłem zjazd z Borówkowej i już w łatwiejszym trenie przejechałem kilkaset metrów do bufetu.
Na bufecie szybko spytałem, czy nie mają jakiś "tytyrytek" (zipów). Przynieśli. Potem chwilę później przynieśli jeszcze nożyczki, żebym zrobił sobie nowe dziurki w numerze. Zrobiłem. Jednak coś jeszcze wybiło mnie z równowagi. Zgubiłem bidony. Dwa bidony. Nigdy mi się to wcześniej nie zdarzyło. Napiłem się na zapas izotoniku i z myślą, że musiałem nieźle "piecować" na tym zjeździe skoro pogubiłem bidony, ruszyłem na kolejny podjazd.
Oczywiście mój pit-stop trwał troszkę dłużej niż w F1, więc straciłem kilka pozycji i dobre dwie minuty czasu. Nie zrażało mnie to jednak i kolejne dwie sztajfy podjechałem z nadzieją nadrobienia straconych sekund.
Na bufecie szybko spytałem, czy nie mają jakiś "tytyrytek" (zipów). Przynieśli. Potem chwilę później przynieśli jeszcze nożyczki, żebym zrobił sobie nowe dziurki w numerze. Zrobiłem. Jednak coś jeszcze wybiło mnie z równowagi. Zgubiłem bidony. Dwa bidony. Nigdy mi się to wcześniej nie zdarzyło. Napiłem się na zapas izotoniku i z myślą, że musiałem nieźle "piecować" na tym zjeździe skoro pogubiłem bidony, ruszyłem na kolejny podjazd.
Oczywiście mój pit-stop trwał troszkę dłużej niż w F1, więc straciłem kilka pozycji i dobre dwie minuty czasu. Nie zrażało mnie to jednak i kolejne dwie sztajfy podjechałem z nadzieją nadrobienia straconych sekund.
Po podjeździe czekał mnie wjazd na drugą rundę, który przywitał mnie drugim zjazdem do Orłowca. Zjazd, który już znałem, jechało mi się bardzo dziwnie. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy niegroźna gleba aż tak wpłynęła na moją psychikę, która mnie blokuje na zjazdach... Chwilę później, na płaskim, okazało się że to nie psychika blokuje moje umiejętności, tylko "coś", amortyzator. Manetka hydrauliczna nie działała, amor ledwo, ledwo uginał się na jednym centymetrze... Wtedy też mnie olśniło i doszło do mnie dlaczego pogubiłem bidony i dlaczego mnie tak wytrzęsło na zjazdach.
Na podjeździe szutrowym próbowałem coś zdziałać, jednak nic nie powoduje zmiany. Amortyzator nie działa i koniec.
Mocno zaprzątało to moje myśli, jednak starałem się skupiać na kolejnych kilometrach podjazdu. Szybko go ukończyłem, zacząłem zjazd, trochę spokojniej i uważniej.
Generalnie nie lubię się zatrzymywać podczas wyścigu, jednak sytuacja mnie do tego zmuszała. Krótki pit-stop na kolejnym bufecie i spytałem, czy nie mają jakiś bidonów. Niestety nie mieli, więc znów napiłem się na zapas i ruszyłem na drugi podbój Borówkowej góry! Na koń! E.. nie. "Dasz radę Anka!" Może lepiej.
Łączka jak łączka. Mnóstwo wyprzedzonych ludzi z krótszego dystansu. Spotkałem nawet Maćka, z którym byłem na kilku spinningach zimą. Podzielił się ze mną wodą, więc wdzięczy ruszyłem w stronę definitywnego podjazdu na Borówkową.
Bomba się zbliżała. A tak właściwie nadciągała. Równo z dwójką zawodników, którzy metr po metrze mnie dochodzili, a gdy już złapali od razu wyprzedzili. Nie miałem sił nawet nawiązać próby utrzymania się na kole. Taka sytuacja.
Pod koniec podjazdu trochę ożyłem, wyprzedziłem kilku(...nastu, albo ...dziesięciu) megowiczów i zabrałem się za zjazd z Borówkowej. Już teraz ostrożniej, bo wiedziałem, że jazda bez amortyzatora i tak już będzie wystarczająco trudna. Jechałem na grubej granicy ryzyka. Tak, żeby nie za dużo stracić, ale żeby też przeżyć ten zjazd. Oczywiście nie zabrakło całej masy wyprzedzania, jednak jakoś sprawnie to wychodziło. Pod koniec zjazdu miałem dosyć. Konkretnie. Wszystko mnie bolało. Ci co zjeżdżali Borówkową, niech sobie jeszcze w wyobraźni zablokują amortyzator i spróbują jeszcze raz. Fajnie? Nie.
Przeżyłem. Doturlałem się do bufetu, podniosłem z ziemi jakiś pusty bidon, nalałem sobie izotoniku i zabrałem się za ostatni podjazd na trasie wyścigu.
Cierpiałem strasznie i nawet byłem zmuszony butować, jednak teraz liczyło się już tylko dotarcie do mety.
Ostatnie 10 km to zjazdy. Generalnie szybko i bezproblemowo. Nawet jeden pan z mega poczuł się i stwierdził, że mi trochę pomoże. Na szybkich szutrach kręcił strasznie szybko, a ja spokojnie na kole chwilkę odpoczywałem. Kilka zakrętów później, zostałem już sam.
Na cztery kilometry przed metą dogoniłem jeszcze zawodnika z GIGA. Okazało się, że jest z kategorii M4, więc bardzo się nie gryźliśmy, tylko wspólnie przemierzyliśmy szybkie odcinki szutrowe i wspólnie wpadliśmy na metę.
Wyścig zakończyłem z czasem 3h i 37min uzyskując tym samym 18 miejsce OPEN i 8 w kategorii M2.
Jak oceniam wyścig? Do pierwszego zjazdu z Borówkowej szło bardzo, bardzo dobrze. Potem niestety gleba i problemy techniczne mocno wybyły mnie z rytmu. Poddać się jednak nie poddałem i walczyłem z sobą i rywalami do samego końca... Troszkę mnie martwi osłabienie pod koniec wyścigu, jednak jesteśmy dopiero na początku ścigania w górach i zgodnie z planem wszystko powinno się ustatkować...
Teraz pozostaje tylko trochę odpocząć i zabrać się za ogarnięcie amortyzatora. Strasznie mocno mi popsuł humor. Nie mam pojęcia co się z nim stało, ani ile będzie kosztowała naprawa... Taka lifa. Trzymajcie kciuki, żeby to nie było nic poważnego.
Tomek-MTB :)
Gratulacje! Sam bardziej preferuję rajdy przygodowe ale jak się patrzy na Wasze wyczyny to się równie oko cieszy! Powodzenia!
OdpowiedzUsuńZjazd z Borówkowej bez amora niewiem jak ty to zrobiles ja w prawdzie pierwszy raz jechalem w złotym stoku ale zjazd byl zabojczy dodzisiaj jestem wytrzesniety he he no i mialem okazje zobaczyc cie na zywo a nie tylko poczytac bloga no i kolejny raz fajnie czyta sie recenzje z trasy:-) ja jechalem mega i zajelo mi to prawie 4 godziny ale tak mi sie spodobalo ze napewno jeszcze w tym roku pojade na mtb marathon pozdrawiam i mocno kibicuje trzymaj sie.
OdpowiedzUsuńJa od kilku lat amatorsko bawię się w downhill i na wypady rowerowe polecam Góry Stołowe. Nawet takie dłuższe weekendowe blisko ścieżki są bardzo tanie pokoje gościnne w Kudowie Zdrój.
OdpowiedzUsuń