sobota, 21 czerwca 2014

BIke Maraton - Wisła 2014



­­­­­­­­
 
Tak jak sobie postanowiłem tak i teraz czynię. Wyrwałem się  z miejskiej dżungli i jeszcze zanim dojadę do miejsca mojego pobytu zaczynam pisać. Trochę spokoju i oddechu musiało tak zadziałać. Na początek zaległa (prawie dwa tygodnie, sic!) relacja z Bike Maratonu z Wisły. Mam nadzieję, że jeszcze coś pamiętam.


Bike Maraton w Wiśle jechałem trzeci raz z rzędu. Dwa lata temu, jako junior, z powodów dwóch laczków nie ukończyłem, natomiast w zeszłym roku dojechałem na 23 pozycji OPEN. Trasa nie zmieniła się względem lat poprzednich, więc po pierwsze wiedziałem co mnie czeka,  a po drugie, chciałem po wyścigu porównać czasy i zobaczyć progres.

61km i 2700m przewyższenia to liczby tego maratonu. Niby krótko, ale prawdę mówiąc – bardzo intensywnie. Startowałem z pierwszego sektora, w którym stało wraz ze mną wieeeeelu świetnych zawodników. Po mojej lewej ręce stał cały JBG-2 team, tuż przede mną Darek Miłosław, Ficek, w pierwszej linii Bogdan Czarnota, jest też Janowski, Kurczab i inni… Generalnie mocna ekipa.  Równo o 11 odliczyli nam ładnie od 10, strzelili z jakiejś pseudo pukawki i ruszyliśmy na trasę wyścigu.


 Na samym początku, przed kolorowym peletonem pierwszego sektora jechał samochód organizatora. Z jednej strony uspokajał tempo, ale z drugiej strony spowodował jakże znaną maratończykom patologiczną sytuację, w której ludzie biją się, żeby przebić się do przodu. Ja na szczęście nie spinam w takich sytuacjach i spokojnie jadąc spłynąłem trochę do tyłu, żeby w trochę luźniejszym towarzystwie zacząć pierwszy podjazd… i wyprzedzić tych, którzy tak bardzo na płaskim rwali.

Taktyka była bardzo prosta. Pierwsze dwa podjazdy jadę mocno, ale bez szarpania. Potem miało się okazać jak się czuje. Zgodnie z założeniem na pierwszym podjeździe jechałem poniżej swoich maksymalnych możliwości, a mimo to, ze zdziwieniem zauważam, że wyprzedzam i to nie pojedyncze osoby. Wiem, że przede mną kręcą moi teamowi koledzy – Glon, Tomek Czerniak i Zozuliński. Kawałek za mną kręcił się gdzieś Rafał Łukawski, a ja swoim tempem pokonywałem kolejne metry pierwszego podjazdu.

Po podjeździe nastąpiła chwila wypłaszczenia, mały hopek i znany już mi dobrze zjazd w lesie, gdzie wyprzedzam Jacka Brzózkę. Generalnie na zjazdach czuje się bardzo dobrze. Co prawda nie są trudne, ba, można powiedzieć, że są proste, jednak po ostatnim wyścigu w górach – Karpaczu miałem pewne obawy co do mojej dyspozycji na zjazdach.

Pod koniec właśnie takich prostych i szybkich szutrówek doganiam Przemka Rozwałkę i wspólnie pokonujemy stosunkowo płaski, asfaltowy odcinek. Mijając bufet informuje Przemka, że będzie teraz niezła sztajfa do wyjechania i żeby nie szarpał od początku, bo jest… długa.


Podjazd specyficzny, bo poprowadzony głównie płytami, ale bardzo ciężki – dłużący się, stromy i po prostu nieprzyjemny. Ja kręcę tempem, które głównie nadaje mój rower –przy przełożeniach 26-36 staram się jechać na normalnej kadencji, co powoduje, że odjeżdżam grupce i dochodzę Zozola, który już przez jakiś czas był w zasięgu mojego wzroku. Przekazuję mu info, że ma niewielką przewagę nad Przemkiem i dalej, wspólnie  pokonujemy trudy trudnego podjazdu. W jego połowie mijamy bufet i wjeżdżamy w teren, żeby zmierzyć się z jeszcze jednym wystromieniem. Tutaj starając się jechać na normalnej kadencji, szybko zapiekam nogi i po chwili, na chwilę, jestem zmuszony kawałek podprowadzić. Takie sytuacje nie napawają mnie optymizmem przed kolejnymi podjazdami, jednak z drugiej strony wcześniej musiałem dużo nadrabiać, ponieważ zauważam Tomka Czerniaka i Glona, którzy mają nade mną przewagę około 20 sekund. Przewaga Tomka niestety bardzo szybko maleje – złapał laczka i właśnie zabierał się do pompowania.

Zjazdy pokonywałem samotnie, jednak czułem na plecach oddech Zozola. Zjeżdżam niebezpieczną łąkę,  na której wypadam trochę z trasy i cudem ratuje się przed spektakularną glebą. Potem czeka mnie jeszcze trzęsący zjazd po kamieniach. Rozpoznaje miejsce, w którym w dwa lata temu złapałem laczka… Teraz jadę o wiele pewniej, o wiele szybciej, o wiele lepiej… Ciekawe jest to, jak wiele człowiek może się nauczyć przez dwa lata…

Pod koniec zjazdów doganiam Glona. Co prawda nie doszedłem go koło w koło, ale miałem może z 10-15 metrów straty… Chciałem to skasować, jednak zaczął się nieprzyjemny podjazd w błocie i na domiar złego był stosunkowo sztywny… Początkowo dawałem radę, jednak szybko przekonuje się, że przełożenie 26-36 jest dla mnie zwyczajnie za twarde. W najbardziej stromym miejscu zsiadam i butuję. Odjeżdża mi Glon, dogania i wyprzedza Radek Lonka. W tym momencie jednak postanawiam zawalczyć, wsiadam i zabieram się z Radosławem.

Widać, że ma pociągnięcie. Szczególnie na płaskim odcinku. Utrzymuje się na kole, ale gdy tylko zaczynają się zjazdy, wychodzę na przód i zjeżdżam własnym tempem robiąc dużą przewagę i tym samym doganiając Glona. Kolejny podjazd zaczynamy wspólnie.

Bardzo lubię takich zawodników jak Glon. Cały podjazd jedzie mocno, równo, bez szarpania. Nie staje niepotrzebnie w korby. Położył  się na kierownicy i jak koń pociągowy robił zaciąg. Przy bufecie łapię kubek i banana. Delikatna szutrówka którą ciągle podążaliśmy robi się coraz bardziej stroma, aż w końcu znajdujemy się w miejscu, które rozpoznaje z lat ubiegłych. Wuchta kamieni i sztajfa. Wjeżdżam jak tylko wysoko potrafię, a potem już tylko prowadząc rower, oglądam poczynania Glona, który wyjeżdża bez zatrzymania… Na tym podjeździe niewielu to się udało.  Potem następowało trochę wypłaszczenia, żeby na sam koniec znów się miało wystromić, jednak już bez kamieni, więc na pełnym zapieku – ale wyjeżdżam.

Na zjazdach zaczynam pogoń za Glonem i tuż przed rozjazdem MEGA/GIGA doganiam go. Pokonujemy wspólnie krótki podjazd, żeby chwilę później rozpocząć wspólne zjazdy. Tym razem były na tyle proste, że nawet nie było gdzie zrobić przewagi, więc wspólnie rozpoczęliśmy ciężki podjazd po płytach.



Generalnie zmęczenie daje mi się we znaki, więc jedyne co robię, to spuszczam łeb, obserwuję koło Glona i staram się utrzymać jego tempo. Różnica między nami to dokładnie dwa ząbki w najmniejszej zębatce korby. Glon przy swoim tempie jedzie w miarę normalnie, ja natomiast, żeby utrzymać koło muszę dusić na pedały. Na szczęście wytrzymuję do bufetu, gdzie nalewamy sobie izotoników do bidonów i zaczynamy płaski odcinek, który był łącznikiem w skróconej rundzie.

Glon jedzie mocno, daję mu często zmiany. On na podjazdach jest mocniejszy, ja szybciej zjeżdżam.  Generalnie wychodzimy ciągle na równo.


Na jednym z szybszych zjazdów puszczam się bardzo mocno, agresywnie wyprzedzam kilku megowiczów i po chwili podjazdu, gdy dochodzi mnie Glon zauważam, że zgubiłem bidon. W ogóle mnie to nie ucieszyło, szczególnie zważywszy na fakt, że było po prostu gorąco. Na szczęście jednak wiem, że nie jadę solo. „Glon, zgubiłem bidon.” – „Hehe. Ja też.”  Słabo.

Wspólnie (no bo jak inaczej) zaczynamy jeden z ostatnich cięższych podjazdów. W połowie zatrzymujemy się przy bufecie, pijemy na zapas. Nawet spróbowałem zagadać czy nie mają jakiś bidonów, czy butelek. Miła dziewczyna zaproponowała jedną, jednak mimo jej całego wdzięku musiałem odmówić. Gdzie ja do cholery miałbym trzymać ten pięciolitrowy baniak?!

Glon nadawał tempo. Nieubłagalnie zbliżaliśmy się do najtrudniejszego momentu podjazdu. W tym właśnie momencie wyprzedził nas Rafał Szczepuch, a kilkadziesiąt sekund za nim – Jacek Brzózka. Co prawda wiedziałem, że nie są to panowie z mojej kategorii, jednak przyspieszyłem nie chcąc oddawać pozycji OPEN. Glon powoli zaczął zostawać.

W najtrudniejszym momencie, tak jak wyżej wymienieni kolarze, musiałem butować, jednak później szybko starałem się zniwelować straty. Ciągle w polu widzenia miałem Jacka, ale Rafał był już daleko z przodu. Pokonałem podjazd tak mocno jak tylko mogłem i zabrałem się za zjazd. Kilka ryzykownych wejść w zakręty, kilka przyhamowań mniej i już byłem przy Jacku.

Ostatnie kilometry. Czekał na mnie jeszcze jeden podjazd, a po nim 5km zjazdów do mety. Na podjeździe dałem z siebie dosłownie wszystko, bo na górze miałem ochotę zsiadać z roweru… Nie zrobiłem tego, ponieważ wiedziałem, że teraz już tylko zjazdy i meta…

Wpierw bardzo niebezpiecznie, ponieważ po płytach i asfalcie, co wywoływało niemałe prędkości. W rowerze wyścigowym nie mam licznika, ale nie zdziwiłbym się gdyby pojawiły się na nim liczby z siódemką z przodu…
Na prostych zjazdach nic się nie zmieniło. Przede mną był i Jacek, i Rafał. Już powoli zacząłem wątpić w to, że uda mi się ich chociaż zobaczyć…

Zmieniło się wszystko, gdy na dwa kilometry przed metą trasa ewoluowała z asfaltowej w stosunkowo trudny zjazd z dużą ilością luźnych kamieni. Znałem go i nawet zjeżdżałem podczas rozgrzewki, co okazało się kluczowe. Dogoniłem i wyprzedziłem Jacka Brzózkę, a gdy tylko wpadłem między zabudowę w Wiśle, zobaczyłem przed sobą Rafała Szczepucha. Kilkanaście bardzo mocnych depnięć w korbę na płaskim i już byłem za nim… Przejechaliśmy ze sto metrów nad Wisłą, skręciliśmy na mostek z którego było już widać metę. Rafał zaczął finisz, zrzuciłem kilka ząbków niżej na kasecie i stanąłem w korby. Wyszedłem z drugiej pozycji i tuż przed Rafałem wpadłem na metę. Jak walka do samego końca, to do końca. Przybiliśmy z Rafałem piątkę i w ten oto sposób zakończyłem wyścig w Wiśle zajmując 13 miejsce OPEN i 11 w kategorii M2.


Jak to tu teraz podsumować. Jestem bardzo zadowolony. Pojechałem jeden z lepszych wyścigów w życiu i wśród bardzo mocnej stawki zająłem 13 miejsce. Ciągle próbuję przebić się do tej dychy, ale jak na razie się nie udaje.

Na plus mogę policzyć sobie zjazdy, na których bardzo dużo nadrabiałem. Podjazdy były też w miarę ok, jedynie w najbardziej stromych miejscach miałem problem z za ciężkimi przełożeniami.


Ale co mnie najbardziej cieszy… W porównaniu do zeszłego roku, na tej samej trasie, poprawiłem swój czas o… 23 minuty! To jest już konkret i to właśnie te porównanie motywuje mnie do jeszcze większej pracy… 10 OPEN w zasięgu. Pytanie teraz… kiedy? Myślenice? Postaram się.


Mam nadzieję, że miło się czytało, mimo, że relacja pisana dwa tygodnie po wyścigu…
Postaram się, żeby takie sytuacje nie miały już miejsca.
Amen. 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz