Ocho - pomyślałem - no to zakładamy oponki na błoto. Stałem w oknie ośrodka gdzie nocowaliśmy i spoglądałem przez nie. Prawdę powiedziawszy nie chciałem widzieć tego, co widziałem. Pada.. tfu... leje. No ale co zrobić? Trzeba przyspieszyć przygotowania. Była godzina 8, więc poszedłem do łazienki, ogarnąłem się, przebrałem, poszedłem zmienić oponę w moim rowerze (zamiast Race Kinga wrzuciłem Speca Ground Control) i chwilę później wrzuciliśmy rowery na przyczepkę i zaczęliśmy podążać w stronę Zdzieszowic. Mieliśmy blisko, bo nocowaliśmy na górze św. Anny, tak więc po krótkim czasie podróży byliśmy w okolicach startu.
Cały czas lało. Dosłownie lało. Nie za bardzo chciałem się ruszać z samochodu, więc siedziałem sobie i grzałem się. Wiedziałem, że nogi dzisiaj jeszcze zziębną. Dopiero o 10:20 wystawiłem nos z samochodu i zacząłem się ogarniać. Sprawdziłem ciśnienie w oponach i ruszyłem na rozgrzewkę, a potem w stronę startu. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że wystartujemy 15 minut później, więc postanowiliśmy w kilka osób wrócić jeszcze na trochę do busa. Równo o 11:12 pojawiliśmy się w sektorze i kilka minut później ruszyliśmy na trasę pierwszej edycji Bike Maratonu 2013.
Od początku poszło mocne tempo. Można było się tego spodziewać, ja jednak nie chciałem kwasić nogi już na samym starcie, więc trochę odpuszczałem. Gdy zaczął się pierwszy asfaltowy podjazd, peleton zaczął się rozciągać i dzielić, a ja zostałem w jego drugiej części. Przed sobą miałem Tomka Czerniaka, a po chwili wyprzedził mnie jeszcze Rafał. Przez pierwszą część podjazdu spadałem coraz niżej, jednak w drugiej części tempo trochę się uspokoiło i znalazłem sobie kilku kompanów jazdy.
Dopiero po około 5-ciu kilometrach zjechaliśmy w teren. Powitało nas tam błoto. "Jeśli tak ma wyglądać cały wyścig, to dobrze zrobiłem zmieniając oponę" - pomyślałem, i zabrałem się za sztywniejszy podjazd. Oczywiście udało się wyjechać, przy okazji wyprzedzając kilka osób. Dalej rozpoczął się krótki zjazd, przejazd przez plac (?), gdzie był jakiś dziwny pomnik i wjechaliśmy w prawdziwy teren.
Wszystko zaczęło się od zjazdu. Wszędzie było mokro, błotniście, ślisko, a ja z bardzo fajną oponką z przodu puszczałem heble mocniej niż koledzy i wyprzedzałem. Jak tylko skończył się pierwszy zjazd, tętno troszkę mi spadło i skręciliśmy ostro w prawo zaczynając podjazd w stronę Amfiteatru. Od razu noga zaczęła ładnie podawać. Poczuła, że jest w górach i przypomniało się jej jak ma jechać.
Przejechaliśmy szybko przez amfiteatr, pokonaliśmy z buta schody i dalej ruszyliśmy pod górkę. Muszę przyznać, ze jechało mi się naprawdę bardzo fajnie. Wszedłem w swój rytm, a ludzie zaczęli normować swoje tempo po mocniejszym starcie, więc miałem dużo wyprzedzania. Znów sprawdziła się teoria, że potrzebuję trochę więcej czasu na wejście w swoje tempo.
Muszę wam się przyznać, że nie pamiętam jak to dalej dokładnie było. Jedno jest pewne: szedłem mocno i w pewnym momencie dogoniłem Rafała. Wyprzedziłem, usiadł mi na koło i jechaliśmy dalej razem. A jak wyglądały warunki na trasie? Szczerze mówiąc fatalnie. Błoto było o wiele większe niż się spodziewałem, a co najgorsze... te błoto było wszędzie. Dosłownie wszędzie. Wszystkim hamulce niesamowicie piszczały, hałasowały... Wiadome było, że sprzęt nieźle dostanie w kość. Jednak nie przejmowałem się tym. Szczerze powiedziawszy błoto nawet trochę mi pomagało. Na podjazdach i zjazdach oponki trzymały, więc technicznie jechałem lepiej.
Po kilku minutach wspólnej jazdy z Rafałem, gdzie ja dyktowałem tempo, dogoniliśmy Tomka Czerniaka. Wspólnie w trójkę przejechaliśmy koło bufetu, który był na 15 kilometrze i zaczęliśmy zjazd łąką... Tam czekało na nas masakryczne błoto, jednak z tego powodu, że jechaliśmy wysoko (blisko czołówki), jeszcze aż tak strasznie nie było rozjechane. Rzucało na wszystkie strony, obracało rower, "bokiem do przodu", ale się jechało. Przypomniał mi się ten moment z zeszłego roku... Wtedy było idealnie sucho i na tym odcinku pocinaliśmy 35-40km/h... "Kilka" kropel deszczu i trasa robi się zupełnie inna.
Gdy polana się skończyła nastąpił skręt w prawo i zaczął się zjazd w wąwoziku. Na samym początku poczułem, że skok w klamkach powiększył się, zmniejszyła się siła hamowania i podczas zjazdu musiałem bardzo uważać. Chociaż oponki dopasowane miałem dobrze, to jednak są pewne granice. Tam też się one skończyły i mocno mnie wyrzuciło z trasy. Na szczęście nie zaliczyłem gleby. Z ulgą skończyłem zjazd. Obejrzałem się za siebie i nie widziałem już ani Rafała, ani Tomka.
Zaczął się krótki sztywny podjazd i singielek koło autostrady. Nie pamiętam, żebym jechał tam rok temu, więc chyba to jest coś nowego w Zdzieszowickiej trasie. Po singlu nastąpił dłuższy zjazd w stronę rozjazdu Mini / MEGA, GIGA. Czułem, że hamulce tracą moc, co spowodowało, że zacząłem jechać słabo technicznie. Nie mogłem pozwolić sobie na rozpędzenie roweru, tylko od początku zjazdu musiałem trzymać heble. Na rozjeździe skręciłem w prawo, wybierając się na najdłuższy dystans.
Na płaskim odcinku zaczęło wiać i zrobiło się zimno. Rękawki zaczęły mi zjeżdżać w dół (niee.... to wcale nie dlatego, ze mam chude ręce), więc musiałem je podciągać. Po krótkim odcinku płaskiego trasa poprowadziła nas w prawo na polanę, żeby znów nabić kilkanaście metrów przewyższeń. Na samej górze zaliczyliśmy mijankę z zawodnikami, którzy jeszcze zmierzali w stronę rozjazdu, i zaczął się płaski odcinek.
Błoto. Wszędzie błoto. Jechało się baaaardzo dziwnie. Nie można było nawet na chwilę puścić kierownicy. Rower nawet przy najmniejszym ruchu pływał na prawo i lewo. Ale co było zrobić? Tylko jechać przed siebie.
Po płaskim odcinku nastąpił zjazd. Pamiętałem go z zeszłego roku. Nie rozpędziłem się zbytnio, a już widziałem strzałki w prawo. Zacząłem skręcać, i zacząłem dohamowywanie.... ale docisnąłem klamki do kierownicy i... nic. Przycelowałem tylko w pole, zerwałem taśmę, wystawiłem nogę i zacząłem nią hamować. Zatrzymałem się dobre kilka metrów za trasą. To przestaje być zabawne - pomyślałem. Cofnąłem się trochę, ułożyłem taśmę i zacząłem rozkminę.
Jedna część Tomka, napełniona adrenaliną kazała mi jechać a potem "jakoś to będzie", druga zaś kazała odpuścić. Spojrzałem na drogę hamowania... Nie miałem wiele więcej niż 30km/h a wylądowałem daleko za trasą.... I błoto będzie niszczyło klocki dalej. Przez głowę przeszła mi myśl matur, które mam za kilka dni. Rezygnuję. Nie chcę się połamać. Już wolałem nie myśleć, co byłoby gdybym tak wyleciał z trasy w lesie.
Poczekałem chwilę na Rafała, który miał w tym miejscu około 30 sekund straty do mnie i potem zacząłem wracać. Jechałem bardzo powoli i ostrożnie pod prąd trasy. Po pewnym czasie minął mnie Tomek, potem p. Jasiu. Przy mijance poczekałem na Krzycha Andrzejewskiego, który dał mi kluczyk do samochodu i spokojnym tempem, przepuszczając jeszcze ścigających się, wróciłem w okolice startu...
Krótkie podsumowanie: nie ukończyłem, więc zadowolony nie jestem. Z drugiej jednak strony są jakieś pozytywy mojego krótkiego startu: aż tak nie zniszczyłem sprzętu. Może marne pocieszenie, ale jest. Jeszcze mogę powiedzieć, że jestem zadowolony z tego, jak noga podawała. Jechało się bardzo fajnie. Kto wie, jak wyścig potoczył się dalej, gdybym miał niekończące się klocki hamulcowe (uh.. rozmarzyłem się)...? :)
Na koniec podam taki ładny obrazek porównujący dwa lata. Zdzieszowice 2012, dystans GIGA, czas zwycięzcy: 2:48. Zdzieszowice 2013, dystans GIGA, czas zwycięzcy: 4:18. Te liczby mówią same za siebie.
To chyba najkrótsza relacja, jaką kiedykolwiek napisałem... To chyba też plus wcześniej zakończonego wyścigu. Chyba, że lubicie dłuższe. Mam nadzieję, że taka dłuższa pojawi się po wyścigu, który już za kilka dni... Ale o tym wkrótce. :)
Tomek-MTB
Dopiero po około 5-ciu kilometrach zjechaliśmy w teren. Powitało nas tam błoto. "Jeśli tak ma wyglądać cały wyścig, to dobrze zrobiłem zmieniając oponę" - pomyślałem, i zabrałem się za sztywniejszy podjazd. Oczywiście udało się wyjechać, przy okazji wyprzedzając kilka osób. Dalej rozpoczął się krótki zjazd, przejazd przez plac (?), gdzie był jakiś dziwny pomnik i wjechaliśmy w prawdziwy teren.
Wszystko zaczęło się od zjazdu. Wszędzie było mokro, błotniście, ślisko, a ja z bardzo fajną oponką z przodu puszczałem heble mocniej niż koledzy i wyprzedzałem. Jak tylko skończył się pierwszy zjazd, tętno troszkę mi spadło i skręciliśmy ostro w prawo zaczynając podjazd w stronę Amfiteatru. Od razu noga zaczęła ładnie podawać. Poczuła, że jest w górach i przypomniało się jej jak ma jechać.
Przejechaliśmy szybko przez amfiteatr, pokonaliśmy z buta schody i dalej ruszyliśmy pod górkę. Muszę przyznać, ze jechało mi się naprawdę bardzo fajnie. Wszedłem w swój rytm, a ludzie zaczęli normować swoje tempo po mocniejszym starcie, więc miałem dużo wyprzedzania. Znów sprawdziła się teoria, że potrzebuję trochę więcej czasu na wejście w swoje tempo.
Muszę wam się przyznać, że nie pamiętam jak to dalej dokładnie było. Jedno jest pewne: szedłem mocno i w pewnym momencie dogoniłem Rafała. Wyprzedziłem, usiadł mi na koło i jechaliśmy dalej razem. A jak wyglądały warunki na trasie? Szczerze mówiąc fatalnie. Błoto było o wiele większe niż się spodziewałem, a co najgorsze... te błoto było wszędzie. Dosłownie wszędzie. Wszystkim hamulce niesamowicie piszczały, hałasowały... Wiadome było, że sprzęt nieźle dostanie w kość. Jednak nie przejmowałem się tym. Szczerze powiedziawszy błoto nawet trochę mi pomagało. Na podjazdach i zjazdach oponki trzymały, więc technicznie jechałem lepiej.
Po kilku minutach wspólnej jazdy z Rafałem, gdzie ja dyktowałem tempo, dogoniliśmy Tomka Czerniaka. Wspólnie w trójkę przejechaliśmy koło bufetu, który był na 15 kilometrze i zaczęliśmy zjazd łąką... Tam czekało na nas masakryczne błoto, jednak z tego powodu, że jechaliśmy wysoko (blisko czołówki), jeszcze aż tak strasznie nie było rozjechane. Rzucało na wszystkie strony, obracało rower, "bokiem do przodu", ale się jechało. Przypomniał mi się ten moment z zeszłego roku... Wtedy było idealnie sucho i na tym odcinku pocinaliśmy 35-40km/h... "Kilka" kropel deszczu i trasa robi się zupełnie inna.
Gdy polana się skończyła nastąpił skręt w prawo i zaczął się zjazd w wąwoziku. Na samym początku poczułem, że skok w klamkach powiększył się, zmniejszyła się siła hamowania i podczas zjazdu musiałem bardzo uważać. Chociaż oponki dopasowane miałem dobrze, to jednak są pewne granice. Tam też się one skończyły i mocno mnie wyrzuciło z trasy. Na szczęście nie zaliczyłem gleby. Z ulgą skończyłem zjazd. Obejrzałem się za siebie i nie widziałem już ani Rafała, ani Tomka.
Zaczął się krótki sztywny podjazd i singielek koło autostrady. Nie pamiętam, żebym jechał tam rok temu, więc chyba to jest coś nowego w Zdzieszowickiej trasie. Po singlu nastąpił dłuższy zjazd w stronę rozjazdu Mini / MEGA, GIGA. Czułem, że hamulce tracą moc, co spowodowało, że zacząłem jechać słabo technicznie. Nie mogłem pozwolić sobie na rozpędzenie roweru, tylko od początku zjazdu musiałem trzymać heble. Na rozjeździe skręciłem w prawo, wybierając się na najdłuższy dystans.
Na płaskim odcinku zaczęło wiać i zrobiło się zimno. Rękawki zaczęły mi zjeżdżać w dół (niee.... to wcale nie dlatego, ze mam chude ręce), więc musiałem je podciągać. Po krótkim odcinku płaskiego trasa poprowadziła nas w prawo na polanę, żeby znów nabić kilkanaście metrów przewyższeń. Na samej górze zaliczyliśmy mijankę z zawodnikami, którzy jeszcze zmierzali w stronę rozjazdu, i zaczął się płaski odcinek.
Błoto. Wszędzie błoto. Jechało się baaaardzo dziwnie. Nie można było nawet na chwilę puścić kierownicy. Rower nawet przy najmniejszym ruchu pływał na prawo i lewo. Ale co było zrobić? Tylko jechać przed siebie.
Po płaskim odcinku nastąpił zjazd. Pamiętałem go z zeszłego roku. Nie rozpędziłem się zbytnio, a już widziałem strzałki w prawo. Zacząłem skręcać, i zacząłem dohamowywanie.... ale docisnąłem klamki do kierownicy i... nic. Przycelowałem tylko w pole, zerwałem taśmę, wystawiłem nogę i zacząłem nią hamować. Zatrzymałem się dobre kilka metrów za trasą. To przestaje być zabawne - pomyślałem. Cofnąłem się trochę, ułożyłem taśmę i zacząłem rozkminę.
Jedna część Tomka, napełniona adrenaliną kazała mi jechać a potem "jakoś to będzie", druga zaś kazała odpuścić. Spojrzałem na drogę hamowania... Nie miałem wiele więcej niż 30km/h a wylądowałem daleko za trasą.... I błoto będzie niszczyło klocki dalej. Przez głowę przeszła mi myśl matur, które mam za kilka dni. Rezygnuję. Nie chcę się połamać. Już wolałem nie myśleć, co byłoby gdybym tak wyleciał z trasy w lesie.
Poczekałem chwilę na Rafała, który miał w tym miejscu około 30 sekund straty do mnie i potem zacząłem wracać. Jechałem bardzo powoli i ostrożnie pod prąd trasy. Po pewnym czasie minął mnie Tomek, potem p. Jasiu. Przy mijance poczekałem na Krzycha Andrzejewskiego, który dał mi kluczyk do samochodu i spokojnym tempem, przepuszczając jeszcze ścigających się, wróciłem w okolice startu...
Krótkie podsumowanie: nie ukończyłem, więc zadowolony nie jestem. Z drugiej jednak strony są jakieś pozytywy mojego krótkiego startu: aż tak nie zniszczyłem sprzętu. Może marne pocieszenie, ale jest. Jeszcze mogę powiedzieć, że jestem zadowolony z tego, jak noga podawała. Jechało się bardzo fajnie. Kto wie, jak wyścig potoczył się dalej, gdybym miał niekończące się klocki hamulcowe (uh.. rozmarzyłem się)...? :)
Na koniec podam taki ładny obrazek porównujący dwa lata. Zdzieszowice 2012, dystans GIGA, czas zwycięzcy: 2:48. Zdzieszowice 2013, dystans GIGA, czas zwycięzcy: 4:18. Te liczby mówią same za siebie.
To chyba najkrótsza relacja, jaką kiedykolwiek napisałem... To chyba też plus wcześniej zakończonego wyścigu. Chyba, że lubicie dłuższe. Mam nadzieję, że taka dłuższa pojawi się po wyścigu, który już za kilka dni... Ale o tym wkrótce. :)
Tomek-MTB
Zdzieszowice to byłą masakra, mi np. rower umarł..
OdpowiedzUsuń;(
Trafiam czasami tu do Ciebie z forumrowerowego.org, ale gdy widzę tak długie wpisy, to sorry, ale nie doczytuje do końca...
OdpowiedzUsuńZa dużo, no zdecydowanie za dużo piszesz ...