Natalia, bo tak miała na imię moja nowa terapeutka otworzyła drzwi i zaprosiła do środka.
Wkroczyłem wiec pewnym i bardzo trzeźwym krokiem do jasnego pokoju. Na ścianach wisiały duże zdjęcia uśmiechniętych ludzi. Wokół zdjęć napisy typu "Dziękuję za uratowanie życia", "Nigdy nie zapomnę tego co dla mnie zrobiliście", "Dzięki wam jestem już wolna!", "Czy wiesz, że długość ciała wróbla zwyczajnego wynosi 14 cm?", "Byłem na dnie, a wy mnie wyciągnęliście. Dziękuję!" i jeszcze parę podobnych. Na środku pokoju stało kilkanaście krzeseł, a na kilkunastu krzesłach siedziało kilkanaście osób. Dwa krzesła jednak były wolne. W takim wypadku mógłbym wyprowadzić zupełnie niepotrzebny nikomu wzór z jedną niewiadomą, który określałby ilość krzeseł. Skoro jednak jest on zupełnie niepotrzebny postanowiłem zostawić sobie to zadanie na jakiś ważny moment. Rozmyślając tak o tym rzuciłem okiem na jedyne okno w pokoju. Wpadało przez nie światło. Ale nie to przykuło moją uwagę. Spojrzałem przez nie, zobaczyłem kraty, spojrzałem niżej i moje narządy receptorowe umożliwiające widzenie zarejestrowały grzejnik obłożony gumą. Tak. Przypomniałem sobie, że jestem w ośrodku terapeutycznym. Zastanawiało mnie tylko dlaczego moja terapeutka ma ochraniacze na szczękę i paralizator. Jest tutaj aż tak źle...?
Usiadłem na jednym z krzeseł, potem z powodu protestów tej ładnej blondynki wstałem i zająłem jedno z dwóch, które nie miały do tej pory właściciela... Znaczy przez ostatni czas. Bo może wcześniej miały. Ciekawe kto na nim kiedyś siedział? I za co siedział na terapii? Może coś poważnego przeżywał? Albo go wywalili?
- Cy fogóle mnie sluchas? - wyrwała mnie z zamyślenia Natalia terapeutka.
- Co? Jak? Ja? - nie za bardzo wiedziałem o co jej chodzi. Dodatkowo speszył mnie wzrok wszystkich siedzących wokół.
- Spokojnie. Ni sie nie stalo. Psestaf sie nam.
- Spokojnie. Może Pani już wyjąć ten ochraniacz. Nie da się Pani zrozumieć. - zwróciłem jej uwagę, a gdy próbowała wytrzeć ze swej bluzki ślinę, którą wyciągnęła z otworu gębowego wraz z różowym ochraniaczem kontynuowałem:
- Cześć. Jestem Tomek.
- Cześć Tomek - odpowiedzieli chórem zebrani (oprócz pani terapeutki, która ciągle zajmowała się ogarnianiem siebie, bo zauważyła, że swój przydział śliny otrzymał także paralizator).
- Już. Pani Natalio? Już się psestafiłem.
- Bardzo dobrze. Opowiesz nam coś o sobie? O uzależnieniu? Nam możesz zaufać. Nic co zostaje tutaj powiedziane nie wychodzi na zewnątrz. Wszyscy tutaj byli uzależnieni od jazdy na rowerze, jesteś jednym z nas. Chcemy Ci pomóc. - miłym uśmiechem (już bez ochraniacza) zachęciła mnie do wypowiedzi. Usadowiłem się wygodnie, choć szczerze mówiąc wygodniej było mi na kolanach tej blondynki i rozpocząłem:
- Równo za 365 dni minie rok od tego, jak nie jeżdżę na rowerze - zatrzymałem się na chwilę, ponieważ widziałem jak twarze wcześniej myślą niezmącone zmieniły swój wyraz. Po chwili wszyscy złapali, więc zacząłem całą historię od początku, jak się zaczęło, potem pierwszy trening, wyjazd na wyścig, drużyna, nowy rower... więcej ścigania, więcej rowerów, więcej problemów, więcej kasy...
- ... i tak to wszystko trwało kilka lat. Nie mogłem zupełnie się z tego wyciągnąć. Wiele osób próbowało. Tak np. po pewnym upadku na wyścigu w szpitalu naszprycowali mnie jakimiś lekami, chyba ibuprom to się nazywało i próbowali namówić do miesięcznej przerwy. Oczywiście nie dałem się. Następnie jak zerwałem mięsień to wkładali mi nogi do jakiś tub elektromagnetycznych. Mówili, że to ma pomóc, ale i tak wiedziałem, że to maszyny które wysysają mi mięśnie, żebym nie mógł jeździć. I jeszcze puszczali mi przez nogi prąd. Ale nie dałem się. Jeździłem dalej. Dopiero ostatnio prawie mnie złamali. Podeszli klasyczną metodą. Wywieźli mnie z domu, wiecie, zmiana środowiska. Zamknęli mnie w murach. Zawalili całe życie obowiązkami. I nawet w pewnym momencie myśleli, że im udało się po raz pierwszy w historii wyleczyć cyklozę. Był czas, gdzie przez dwa miesiące nie jeździłem. Ale potem wszystko zaczęło wracać ze zdwojoną siłą. Nie ma na to mocnych. Zaczęły się krótkie wypady, wyjeździki, przejażdżki... Ani oni, ani ja nie mogłem nad tym zapanować. Zacząłem jeździć więcej, spotykać się ze znajomymi kolarzami, oglądać filmiki MTB... dalej już poszło jak lawina.
I trafiłem w końcu tutaj. Teraz trochę zaskoczę was, bo nie przyjechałem się tutaj leczyć, tylko powiedzieć wam, że z tego nie da rady wyjść. To uzależnienie jest nie do wyplewienia. Choćby giry poobcinali to i tak znajdzie się sposób, żeby jeździć. Choćby zamknęli w jakimś ośrodku, to i tak chodząc po ogrodzie tyrkoczesz sobie pod nosem jak nowa piasta Mavica. To siedzi w głowie. - terapeutka Natalia wyglądała na zszokowaną i choć wiedziałem, że teraz ochraniacz na zęby na nic jej się teraz nie przyda, jednak zacząłem się martwić co z tym paralizatorem. Postanowiłem jednak kontynuować:
- I tak się składa, że w tym tygodniu złożyłem z powrotem do kupy mój wyścigowy rower, odpowietrzyłem nawet hamulce, zmieniłem tarcze. Byłem pojeździć wczoraj, byłem pojeździć dzisiaj, będę jeździł jutro! A potem wezmę rower i pojadę w góry. Na miesiąc. Wiecie jakie to uczucie... Po takich próbach odłączenia mnie od... - zawiesiłem głos. Mówiąc tutaj od odłączeniu od dwóch pedałów mogliby mnie wziąć na jeszcze inne terapie... - ...od dwóch kółek, nawet krótka przejażdżka sprawia ogromną radość. Człowiek czuje wiatr we włosach, czuje wolność! Też ją możecie poczuć! Nie musicie tu siedzieć!
Stwierdziłem, że wystarczy. I tak już popsułem mojej byłej terapeutce Natalii ostatnie pół roku pracy. Byłej, ponieważ w tym momencie opuszczałem już pokój w którym byliśmy zebrani. Pod groźbą użycia paralizatora (którego nie miałem, ale pan z portierni nie musiał tego wiedzieć) sprawnie opuściłem ośrodek, odpiąłem rower i ruszyłem w stronę domu.
A wracając na ziemię...
Żyję! I choć nie znam tego kolesia, to podpisuje się pod jego tekstem. Pasji do roweru nie można gdzieś zgubić, zapomnieć, wyplewić. Nie ma takiej opcji. :)
A co u mnie? Jestem w posiadaniu kilku rzeczy:
- mam wakacje
- mam sprawny rower
- mam bilet na pociąg
- mam przejechane jak na razie w tym roku 900 km
- mam motywację, żeby pojeździć bo...
- mam głód roweru!
A czego nie mam?
- nie mam nogi
- nie mam płuc
- nie mam serducha
Co z tym fantem zrobić?
Rower, pociąg, góry.
No. Będą góry, będzie rower, będzie czas... będzie pisanie.. na bloga! :)
A przy okazji... wiecie jaki jest szczyt fantazji? Położyć się w kałuży, wsadzić piórko w tyłek i udawać żaglówkę. Ja wam natomiast życzę takiej fantazji i takiego poziomu absurdu, żeby spróbować na tego bloga jeszcze wrócić. A ja postaram się zrobić tak, że jak już wrócicie to będzie coś nowego.
Pjona!
Tomek-MTB :)