sobota, 2 lutego 2013

Za co kocham kolarstwo - part 4

Cześć.
     Właśnie jestem w trakcie rozmowy z koleżanką... I tak zacząłem jej opisywać jak wygląda mój typowy weekend w okresie ścigania... Tak opisuję, opisuję... I czuję, że brakuje mi tego, że najchętniej to pojechałbym na ten głupi wyścig, że nie mogę się już tego doczekać... Na chwilkę się zatrzymałem w pisaniu i zdałem sobie sprawę, że to jest jedna z tych wielu rzeczy którą w kolarstwie kocham... Wyścigi... i wszystko co z nimi jest związane
I być może, że ten post częściowo będzie się pokrywał z poprzednimi, ale trudno. Chcę się z wami tym podzielić. 
      
        Czwarta lekcja... jeszcze dwie... jeszcze dwie do końca... Dam radę wytrzymać... Na tablicy przewijają się kolejne zadanka z matematyki robione przez jeszcze trochę ogarniętych uczniów. Ja na pewno do nich nie należę. NO BO CO! W końcu zaraz wsiądę do busika trenera i tyle będę myślał o całej tej nauce... 
        Lekcja mija nieubłaganie powoli, a ja po raz setny próbuję sobie wyobrazić, jak ten wyścig będzie wyglądał. Jaka trasa, jaki start, czy będzie mocne tempo od początku, czy nie złapię laczka... A może uda mi się wygrać, a może nie...? Ile izotoniku przygotować... ale zaraz. Jeden czy dwa bidony... I tak mijają mi ostatnie piątkowe lekcje. 
     Powrót do domu, biorę Radka - mój rower, torbę i wychodzę. Już mnie nosi, już nie mogę się doczekać. Czuję, jak schodzi ze mnie presja całego tygodnia... Czuję, że zaraz zacznę być sobą.
      Przyjeżdżam na umówione miejsce... Jeszcze nikogo nie ma.. ale tak jest zawsze. Jestem przed czasem, bo tak lubię. W końcu po kilku(nastu) minutach pojawiają się inni. Tomek, Rafał... często Pan Jasiu. Witamy się, pakujemy czyste, przygotowane (oczywiście nie dotyczy Rafała :) ) rowery na przyczepkę, wrzucamy torby do bagażnika, wsiadamy... I jedziemy! Czy to 300, czy 400 czy może jeszcze więcej kilometrów. Najczęściej na południe Polski... 
     Już od pierwszych kilometrów zaczyna się... jedzenie! A nie, przepraszam. To brzmi zbyt normalnie.... Tak więc od pierwszych kilometrów "ładujemy węgle". Ale nie samym "chlebem" żyje człowiek... Więc też gadamy... "A ten w takim teamie, a ten i tamta ma taki rower, a że Rafał na jednym blacie jedzie, że hamulce nie będą potrzebne, że w zeszłym roku trasa była taka i owaka..." I tak mija nam podróż... Oczywiście przerywana jest postojami na Orlenie, żeby naładować gazem naszego busika i wypić dobrą kawkę. 
          W końcu dojeżdżamy na miejsce... Wszyscy wygadaliśmy się do woli, teraz czas odpocząć... Bierzemy klucze do pokoi, i idziemy się ogarnąć. Rowery oczywiście mieszkają z nami. Kładziemy się na łóżka... I tak w ciszy wytrzymujemy kilka minut... Bo jak tu nie gadać, jak tyle tematów do rozmów? "Widziałeś tą nową oponke od Geaxa... Co Ty. Pójdzie na pierwszym lepszym kamieniu... I wtedy rzuciło mi tak tyłem... Będę musiał kupić nowy łańcuch..." I tak w kółko.... Aż w końcu nie uznamy, że jest późno i trzeba iść spać... Wrrróóóóćć! Kolarze nie śpią. Kolarze się regenerują. Więc idziemy się regenerować... 
           Straszliwie głośny i przeraźliwy dzwonek Tomka Czerniaka wyrywa mnie ze snu. On zabiera się za rozwiązywanie zadanek matematycznych, żeby go uciszyć, a ja właśnie zaczynam sobie zdawać sprawę, że to już dziś... Że za kilka godzin wyścig... Wstaję i pierwsze co robię to... ładowanie węgli! Już pierwsze łyżki jogurtu z musli, odpędzają wszelkie złudzenia... organizm już to wie. Dzisiaj dostanie nieźle w kość. Od razu zaczyna się bronić. Jestem ospały, zaspany. Pobudzam go, wlewając w siebie kolejne mililitry energetyka... Zaczynam ubieranie. Starannie przygotowany stosik czeka na mnie. Już w miejscu noclegowym do tylnych kieszonek ładuje pompkę, żelki i inne bzdety. Wszystko na swoim miejscu. Nie mogę niczego zapomnieć. To, czego nie biorę na wyścig wrzucam w bezładzie do torby. Oglądam się za siebie i widzę Tomka Czerniaka w łóżku... "Gdzie Ty się tak spieszysz, chłopie?" Eh.. czy ja zawsze muszę być przed czasem...?
            W końcu jednak całą ekipą dostajemy się w okolice startu. Pełno ludzi. Trochę napięta sytuacja. Ludzie dopiero ściągają rowery z przyczep, dachów... Przebierają się. A my wolno, jeździmy między nimi i obserwujemy... W końcu jednak decydujemy się na rozgrzewkę. Jeździmy w te i wewte... Jakieś przyspieszenia, zrywy, podjazdy, zjazdy... Do startu pozostało 25 minut... Idziemy gdzieś na bok, na siku... Nie. Siku brzmi zbyt normalnie. Więc... idziemy gdzieś na bok, na ostatnie lightowanie i podążamy w stronę startu. Bez problemu znajdujemy ten pierwszy sektor. Ustawiamy się. 
      Ja jestem podekscytowany. Co chwilę coś gadam do Tomka, ale chyba działam mu na nerwy, bo stoi ciągle cicho. Dobra. To tez będę cicho... Pół minuty później znów wracam do punktu wyjścia. Staram się skupić... cokolwiek. Ale trudno mi to przychodzi. Gadam. W końcu jednak litują się nade mną, odliczają, strzelają a my zaczynamy jechać. I już z pierwszym obrotem korby jestem odcięty od świata. Nie wiem co się dzieje wokół mnie... Nie wiem gdzie jechałem. Widzę tylko swoje przednie koło i czasami kolarza jadącego przede mną... I tak mija mi wyścig. Pot, łzy i zmęczenie... Dobra. Łez nie ma... Ale i tak jest genialnie. 
     Wyścig jak wyścig... Wcześniej lub później się kończy. Dojeżdżam skatowany do mety... Padam. Tak. Najczęściej padam na ziemię. I tak sobie leżę. Rozpoznaję ludzi, których spotkałem na trasie. Gdzieś mignął mi trener, Tomek... I tak powoli się zbieram. Doczłapuję się do samochodu. Pierwsze pytania, co, jak, które miejsce itp. Siadam w samochodzie i, tak jak warzywo, trochę sobie odpoczywam. 
        Potem już z górki.. Pierwsza fala zmęczenia odchodzi, przebieram się, zaczynają się rozmowy. Każdy ma tyle do opowiedzenia... W międzyczasie podjadamy coś, czasem odbieramy jakieś medale czy inne nagrody. W końcu jednak przychodzi czas powrotu. Rowery na przyczepę, bagaże do samochodu i wio! 
        Nasze pełne ekscytacji opowiadania, relacje z wyścigu przerywa wizyta w jakimś barze, pizzeri czy innym miejscu, gdzie podają paszę. Przerwa oczywiście tylko chwilowa. Potem wracamy do samochodu i rozmowy trwają dalej... Ale z każdą minutą mówimy coraz wolniej, coraz mniej ekscytująco... Mówimy coraz mniej... Aż w końcu wpadamy w stan hibernacji... albo snu. Tylko Rafał niewzruszenie wpatruje się w drogę i co kilka minut spod prawej ręki wyciąga kolejnego cukierka... 
        Jesteśmy coraz bliżej Poznania. Czuję to przez kości. Dobra, nie kości. Po prostu widzę znaki. Taki błogi odpoczynek musi zostać przerwany. Zaczynam zbierać śmieci wokół siebie.. Znów wrzucam wszystko do torby. Rafał podwozi mnie pod dom. Żegnam się ze wszystkimi i wchodzę do bloku. Cisza... W końcu jest 2 w nocy.. Kto o takiej porze normalnie funkcjonuje..? Ja już na pewno nie. Bo doczłapanie się do drzwi mieszkania, to nie jest normalne funkcjonowanie. 
        Szybki prysznic i kładę się spać... 


     Niby tylko kilkadziesiąt godzin weekendu.. ale ile może się zdarzyć... Chyba wypisywać nie muszę, co w takim weekendzie kocham, bo... KOCHAM  W NIM WSZYSTKO! Ot, taka prawda.

Chyba tyle wystarczy... Jestem bardzo zmęczony, więc pójdę już spać... 
Wrrróóóćć! 
...regenerować


Tomek-MTB :)

1 komentarz: