wtorek, 30 kwietnia 2013

Jedziemy na poważnie

     No i po niecałych dwóch dniach przerwy piszę kolejny post o wyścigu... Tak, to już jutro kolejny start. Tym razem będę się ścigał w Murowanej Goślinie na pierwszej edycji Powerade Volvo MTB Marathon. Czeka tam na mnie 110km płaskiej trasy po Puszczy Zielonce. 
          Szczerze powiedziawszy będzie to mój debiut w tym cyklu. Miał on już nastąpić w zeszłym roku, niestety kontuzja trochę pokrzyżowała plany, a szkoda bo podobno straciłem dobrą okazję do obycia się z prawdziwymi górami.... Co prawda w Murowanej nie będzie gór, ale będzie dystans. Jak to sam organizator zapowiada to jest największa trudność całej trasy, lecz znając życie to trasa nie będzie taka najprostsza. Rafał mówił, że będzie dziurawo, po chęchach i męcząco. Co jak co, ale mu wierzę. 
      Muszę przyznać, że nie jestem przed tym wyścigiem jakiś pewny siebie. Niby wracam do swoich dystansów, do długiego ścigania które zawsze mi odpowiadało, jednak wyścig dwa dni temu (w Olejnicy) mocno mnie zaniepokoił. Mam nadzieję, że był to błąd przy pracy i że teraz będzie o niebo lepiej. Popełniłem tam kilka błędów przy przygotowaniu i już podczas wyścigu. Teraz wracam do przyzwyczajeń przedwyścigowych z zeszłego roku, mam "taktykę" na wyścig i wszystko powinno pójść dobrze. Został jeszcze tylko dylemat jak ogarnąć dwa bidony, ponieważ mam tylko jeden sprawny koszyczek... Bidon w kieszonce? A może camelbag? Zobaczę. 
     Miałem też ostatnio problemy sprzętowe. Chciałem dla 100% pewności zmienić łańcuch i kasetę. Byłem wczoraj to zrobić, niestety nowy łańcuch nie przyjął się przez podjechaną korbę i musiałem wrócić do starej kombinacji. Może nawet to i lepiej bo stara kaseta ma mniejszą rozpiętość, co na płaskim wyścigu da mi większy komfort doboru przełożeń.
      Wracając jeszcze do trasy maratonu... Wpierw pojedziemy sobie na północ od Murowanej, żeby po kilkudziesięciu kilometrach wrócić i pojechać już do puszczy Zielonki. W połowie trasy zahaczamy o Dziewiczą Górę, na której nabijemy choć trochę przewyższeń, a potem pojedziemy leśnymi duktami przez następne 55km....
       Co tu więcej pisać? Trzymajcie za mnie kciuki, żebym przeżył ten wyścig :)
   

niedziela, 28 kwietnia 2013

Kaczmarek MTB - Olejnica 2013

     Było zimno. Nawet bardzo. Co prawda deszcz już nie padał, ale w powietrzu czuć było wilgoć, wszędzie było mokro, temperatura poniżej 10 st. i do tego wiatr. Wszystko to nie za bardzo pozytywnie nastawiało do startu, ale co zrobić? Byliśmy już na miejscu w Olejnicy, a start był za 45 minut. Rower był gotowy, założyłem tylko bluzę i pojechałem na rozgrzewkę.
fot. Guzik Bartosz
     Wszędzie znajomi... co chwilę komuś macham, zatrzymywałem się... Atmosfera przed wyścigiem była bardzo dobra. Przyjechało dużo ludzi, głównie z wielkopolski i woj. lubuskiego. Zrobiłem dobrą, mocną rozgrzewkę i na 15 minut przed startem ustawiłem się w pierwszym sektorze. Czekała na mnie trasa licząca 67km, z niewielką ilością przewyższeń, lecz jak to można się spodziewać po cyklu Kaczmarek MTB miała być ciekawa. Spiker powiedział, że do startu została minuta, potem pół, poleciała krótka melodyjka, sędzia zagwizdał i ruszyliśmy...
     Zaraz za startem skręciliśmy w prawo na asfaltową drogę. Jak można było się spodziewać cały peleton bardzo szybko się rozkręcił. Ja wrzuciłem spokojnie blat i bez żadnych szaleństw jechałem swoje. Po krótkim odcinku asfaltowym znów skręt w prawo, tym razem w teren. Poranny deszcz sprawił, że było mokro. Ziemia była po prostu wilgotna. Stawka jeszcze bardzo się nie rozciągnęła, a ja spokojnie sukcesywnie, osoba po osobie, skakałem do przodu. Nie chciałem się spalić na samym starcie. Jak to bywa na takich wyścigach nie obyło się bez kilku ostrych dohamowań, jakiś niebezpiecznych wyprzedzeń czy innych wywrotkach. Na szczęście ominęły mnie nieprzyjemności i mogłem ciągle jechać swoje.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Hej, wio! Na południe!

     No to wybieramy się na kolejny wyścig! Tym razem jedziemy na południe... lecz niestety nie dotrzemy do gór, w których chciałbym już bardzo się ścigać, tylko dojedziemy do Olejnicy! A tam czeka na nas pierwsza edycja Kaczmarek Electric MTB. 
      Do wyboru są dwa dystanse i jak to bywa moim "zwyczajem" jadę na ten dłuższy. Jest to dystans 67-cio kilometrowy. Zapowiada się ciekawe ściganie, ponieważ przyjedzie wielu dobrych zawodników. Skąd to wiem? Ano wiem, ponieważ do zgarnięcia jest kasa. Nie ma innej opcji, żeby nie przyjechali mocni ludzie. Ale nawet mi to nie przeszkadza, ponieważ ścigać się oni będą w kategorii ELITA, natomiast ja pojadę sobie skromnie w (już) moim M2. 
Pierwszy start mam już za sobą, test nogi wypadł pozytywnie, sprzętu trochę gorzej. Już zmieniłem łańcuch (nie na nowy, ponieważ te nie mogą do mnie dotrzeć, co mam nadzieję zmieni się w dniu jutrzejszym), więc problemów z nim nie powinno być.  
     Niestety treningi w tym tygodniu nie wyszły jak miały wyjść... a co jest powodem? A powodem jest m.in. impresjonistyczne spojrzenie na symboliczny wizerunek Tatr w literaturze Młodej Polski oraz ruchy migracyjne ludności i przemysł ciężki na świecie... w skrócie - matura. Coś tam jeżdżę, ale nie tyle ile bym chciał... Tak więc można powiedzieć, że do Olejnicy przyjadę na świeżości.
      A co wiem o trasie? Prawie nic. Jest jakaś mapka, która mówi nam o jednym dłuższym odcinku piaskowym, kilku singlach oraz na pewno "kilku" metrach przewyższenia. Co tu dużo gadać? Będzie raczej płasko i szybko. 
        Maraton ten jest ostatnim testem przed porządnym ściganiem, które rozpocznie się trzy dni po Olejnicy - czyli 1.05. Będzie to wyścig Powerade Volvo Maratonu w Murowanej Goślinie. 
              Ale na razie skupiam się na Olejnicy. Jeśli sprzęt dopisze, to wszystko powinno być w jak najlepszym porządku. 

Dobra, jest już późno, a ja jutro muszę wcześnie wstać (koło 8 - olaboga)  i iść na zakończenie roku szkolnego, czyli w moim wypadku zakończenie edukacji w liceum. Mam nadzieję, że szybko się skończy i będę mógł spokojnie iść na trening. 


Trzymajcie za mnie kciuki, żeby w Olejnicy wszystko poszło z planem. :)


niedziela, 21 kwietnia 2013

Pierwszy test nogi - Grand Prix Wielkopolski - Dolsk

     Dawno tak się nie stresowałem przed wyjazdem. I nie chodziło tutaj o sam start, tylko o to, że czegoś zapomnę. Przecież ostatni raz ścigałem się w październiku... Dziwne, ale fajnie uczucie znów pakować się na ten wyścig. Tym razem jechaliśmy na pierwszą edycje Bike Cross Maratonu w Dolsku. Startowałem już tam kiedyś i niestety za dobrze tego nie wspominałem - dobrą jazdę popsuł mi laczek. Ale w tym roku miało być inaczej... i było. 
     Chwilę przed 9 godziną Rafał z prawie pełnym busem przyjechał na umówioną stację. Wszyscy (czyli Jonek, Glon, Jarek, Piotrek, ww. Rafał i ja) mieliśmy bardzo dobre humory. Fajnie było znów wrócić do ścigania, chociaż niektórzy mieli już ten powrót za sobą - tydzień temu w Trzebani. Ruszyliśmy w stronę Dolska po drodze zbierając  jeszcze Roberta. I tak przed godziną 10 byliśmy na miejscu wyścigu. Było dużo ludzi, ale tego się spodziewaliśmy. Jedyny wyścig w okolicy w ten weekend. Oczywiście wszędzie jacyś znajomi. Dostaliśmy od Rafała numery, które jak się okazało odebrał dzień wcześniej i zaczęliśmy się szykować do wyścigu. Trochę to trwało, ale ostatecznie o godzinie 10:20 ruszyłem na rozgrzewkę. Było zimno i wietrznie, a ja zdecydowałem się na jazdę w krótkich spodenkach i koszulce wraz z rękawkami. 
Czasu na rozgrzewkę niestety nie miałem za wiele, ale trochę pokręciłem i pojechałem się ustawić na start. W tym roku w Dolsku zjawili się bardzo dobrzy zawodnicy: Kornel Osicki, bracia Swatowie, Radek Lonka, Andrzej Kaiser, Michał Kowalczyk, Radek Tecław i jeszcze długo można by wypisywać. Jak to zwykle bywa, stojąc w sektorze miałem koło siebie samych znajomych, głównie kompanów podróży samochodem.
Start honorowy - fot. J. Głowacki
      Chwile po godzinie 11 wystartowaliśmy ze startu honorowego. Bardzo tego nie lubię i moim zdaniem takie starty nie powinny mieć miejsca. Dużo przepychania, nerwowych sytuacji, wyzywania się... Na
szczęście bezpiecznie dojechaliśmy (choć nie wszyscy) do rynku, gdzie był start ostry. O dziwo nie był lotny. Zatrzymaliśmy się i tak przez 5 minut słuchaliśmy p. Kurka, potem nastąpił już "dżingiel" i zaczął się oficjalny pierwszy test mojej nogi w tym sezonie.

środa, 17 kwietnia 2013

Zaczyna się...

No i zaczyna się. 
     Tak to można w skrócie ująć. Poczułem to bardzo mocno dzisiaj, kiedy to musiałem zadzwonić do Rafała, żeby "zarezerwować" miejsca na wyjazd do Dolska. Tam też zadebiutuję w tym sezonie. Co prawda pierwsze plany wskazywały na to, że zacznę jakieś 34 dni wcześniej... ale jednak krótka epoka lodowcowa nie pozwoliła zrealizować wszystkich planów.
     Tak więc oficjalnie mogę stwierdzić, że w najbliższą niedzielę wybieram się do Dolska na pierwszą edycję Grand Prix Wielkopolski w Maratonach Rowerowych. Co prawda ten cykl nie jest dla mnie ważny,
dlatego start ten traktuję jako ten na "przepalenie nogi". W Dolsku byłem już w zeszłym roku i nawet dobrze jechałem - po 3 miejsce w M1... niestety "laczek" wyeliminował mnie z gry o podium. W tym roku chcę się zrewanżować i pojechać  lepiej.
      Największą moją niewiadomą jest moja forma. Choć wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują na to, że jestem silniejszy niż w zeszłym roku to jednak niczego nie można być pewnym.
      Oprócz tego, że Dolsk jest moim debiutem w tym sezonie to jest jeszcze jeden debiut... Debiut w Elicie czy tam M2. Jak zwał tak zwał. Wiadomo o co chodzi. Krótko mówiąc: nie będzie już tak prosto jak w zeszłym roku. Będzie wszędzie ciasno, prawdopodobnie pozycje będą rozgrywały się na finiszach, czego jeszcze w życiu nie doświadczyłem. Nie mam pojęcia które miejsce mogę nawet zająć. Wszystko wyjdzie w praniu. 
     Dawno z tak wielką niecierpliwością nie czekałem na wyścig. Ostatni miałem ponad 5 miesięcy temu! Olaboga! Tak. To już ten czas, żeby pojechać i się pościgać. Jak tak przeglądałem sobie listę startową to muszę stwierdzić, że będzie mocna obsada. Ludzie są spragnieni ścigania... i wcale się im nie dziwię. :) 
     Warto jeszcze dodać, że będę ścigał się, jak to było w zeszłym roku, na dystansie MEGA. Trasa ma podobno 69 km i z tego co pamiętam jest raczej płaska, jest dużo asfaltów i przynajmniej dwa sztywniejsze krótkie podjazdy... Ogólnie będzie szybko. Pójdą duże grupki, potem będą coraz mniejsze i pewnie będzie ostry finisz. Niestety na końcu jest raczej płasko... Najlepiej bym się czuł, gdyby był dłuższy podjazd... Ale trudno. Trasa jest jaka jest i trzeba ją przyjąć :)

   Tak więc jedyne co mi zostaje to... trenować jeszcze przez kilka dni... (i uczyć się do tej nieszczęsnej matury między treningami). 

    Co tu dużo mówić? Wracamy do ścigania!
   

sobota, 13 kwietnia 2013

Sobota.

Sobota. Godzina 10:25. Tomek zaczął szykować się do wyjścia na trening. Od rana dzwonił do mnie Jarek, żeby upewnić się czy przyjadę. Potwierdziłem. 
     Jak zwykle zacząłem się ubierać... ale pierwszy raz od dawna miałem wątpliwości w co. Czyżby to był ten dzień? - pomyślałem. 12 stopni... wiatr... Długo się wahałem, ale jednak inaugurację jazdy w krótkich spodenkach przekładam na nieokreślone "kiedyś", mimo tego, że noga jest już gotowa aby ujrzeć światło dzienne. Trochę żałowałem, ale więcej czasu na zastanawianie nie miałem, więc założyłem długie spodnie, nowe buty, bluzę, stosunkowo nowe oksy... a i jeszcze rower. Radziu stał przygotowany. Wczoraj miałem z nim problemy, ponieważ zerwałem łańcuch... ale spiąłem skuwaczem i wydawało mi się, że dobrze to zrobiłem... No właśnie. Wydawało.
      O godzinie 10:40 wyruszyłem spod bloku. Jechałem normalna trasą... ale coś mi nie grało. Coś pukało przy obracaniu korby... Chwilę później, przy mocniejszym naciśnięciu na pedały wyszło na jaw to, że nie umiem dobrze spiąć łańcucha. No.. muszę jeszcze nad tym popracować. Zebrałem łańcuch z ziemi i wróciłem moją hulajnogą do domu. Po drodze próbowałem dodzwonić się do Jarka, jednak miał ciągle zajęte. Dopiero, gdy już byłem w bloku odebrał i oznajmiłem mu, że nie dam rady dojechać na wspólny trening.
     W domu szybka zmiana rowerów. Przekręciłem koszyczek do bidonu (ponieważ mam tylko jeden taki fajny, z którego bidon mi nie wypada), przełożyłem licznik i pulsometr, i po kilku minutach ruszyłem na samotny trening. 
    Pogoda była fantastyczna. Świeciło słońce, na niebie kilka chmurek, było stosunkowo ciepło. Tylko wiaterek trochę przeszkadzał. Zdecydowałem się na jazdę w kierunku Swarzędza. Plan był prosty - trening objętościowy, przynajmniej 3,5 godziny. Dojeżdżając do Swaja już wiedziałem gdzie dokładnie się wybiorę. Noga od samego początku dobrze podawała, jechało mi się świetnie. Wiatr czasami dawał się we znaki, ale ładnie schylając się do kierownicy było łatwiej. I tak kręcąc sobie przejechałem przez Zalasewo, Tulce i Krzyżowniki. Muszę przyznać, że oprócz kilku miejsc, szosy są tam przygotowane bardzo dobrze. Do tego mała ilość samochodów pozwala na swobodną jazdę, bez ciągłej koncentracji. 
     Do samych Krzyżownik utrzymywałem ciągle tempo powyżej 30-31 km/h. Potem jednak skręcając o 90 st w prawo zaczęła się jazda pod wiatr. Może bardzo mocny to on nie był, ale zawsze trochę przeszkadza. Spokojnie jednak dostosowałem tempo do wyznaczonej strefy tętna i ruszyłem w stronę Kórnika. 
     W powietrzu czuć było już wiosnę. Trawy robią się coraz bardziej zielone, w przydrożnych rowach powoli widać jakieś żółte kwiatki, śniegu to już chyba nigdzie nie ma... Po prostu piękna wiosna. 
     W Kórniku, gdy stałem na światłach stuknęła idealnie godzinka jazdy. Jednak miałem do zrobienia jeszcze przynajmniej 2,5 godziny, więc ruszyłem w stronę Mosiny. Jechało się bardzo przyjemnie, mimo ciągłego, natrętnego wiatru w oczy. Średnia prędkość trochę spadła, ale nie jest ona aż taka ważna. Jak to powiedział Bob Roll (kimkolwiek on jest):
Jeśli jazda na rowerze ma być dla ciebie przyjemnością 
a nie tylko walką i zdobywaniem, 
ostatnią rzeczą, na jaką powinieneś zwracać uwagę, jest prędkość.

    Gdy już dotarłem do Mosiny, to zamiast w prawo, jak to często robię, skręciłem w lewo na trasę naszej klasycznej sobotniej rundy. Oczywiście nie miałem zamiaru jechać aż do Śremu, ale chociaż trochę chciałem dokręcić. Tak właściwie to dojechałem do Żabna i zacząłem wracać znów do Mosiny. Po drodze, nogi zaczęły domagać się jakiegoś jedzenia, a że przede mną był jeszcze kawałek drogi, to wyciągnąłem z kieszonki pożywnego batonika, którego dostałem od wujka z Ameryki. Ciekawa sprawa, bo batonik ten był przeznaczony dla osób wspinających się, ale czytając zawartość praktycznie nie znalazłem różnic między tymi "rowerowymi" a tym dla "wspinaczy". Nie wyglądał smakowicie, ale smakował bardzo dobrze. I co najważniejsze - dostarczył niezbędnych składników, aby nogi mogły dalej spokojnie kręcić. A jeszcze trochę do przejechania miały. 
    W Mosinie chwilę się zastanawiałem gdzie dalej jechać. Miałem dwie możliwości: albo pojechać prosto, przez Puszczykowo, Luboń i do Poznania, albo wybrać dłuższą trasę - tą samą, którą dojechałem do Mosiny - czyli przez Kórnik. Stwierdziłem, że odcinek Mosina-Kórnik-Krzyżowniki będzie z wiatrem i wybrałem opcję nr. 2.
     Jazda z wiatrem to była sama przyjemność. Tętno w spokojnej, drugiej strefie a prędkości prawie ciągle powyżej 33 km/h. Jechałem tak sobie obserwując kolejne znaki wiosny. Jeden z nich - bardzo konkretny - to Warta. A może nadmiar wody w niej. Jeszcze kilka dni temu płynęła spokojnie w swoim korycie, dzisiaj jednak była już rozlana na polany dookoła.
     W pewnym momencie zaczęło robić się szarawo, ciemnawo. Odwróciłem się i zobaczyłem wielkiego, granatowego cumulonimbusa. "Pójdzie bokiem" - pomyślałem. Ta, jasne. Zacząłem przed nim "uciekać", jednak siły moich mięśni nie miały szans z siłami natury. Chmurka deszczowa była coraz bliżej i bliżej. Dojechałem do Krzyżownik i skręciłem w lewo. Wiatr zmienił się na boczny i jechało się troszkę trudniej... Potem zaczął wiać coraz mocniej i coraz mocniej... do takiego momentu, że na tym samym tętnie nie jechałem już 33 km/h tylko 18. Wtedy też zaczęło padać. Wpierw jedna kropelka, potem druga... Ale nie. Tomek nadal twierdził, że nie będzie mocnego deszczu. Częściowo popada, ale główny deszcz "pójdzie bokiem". I że ja jeszcze tam się łudziłem... :) 
         No... i zaczęło padać. Nie miałem nic przeciwko.... W końcu wiosnę mamy... Dobra. Nie miałem nic przeciwko przez pierwszą minutę... bo jak potem lunęło to już nie miałem po co się gdzieś kryć. Momentalnie byłem mokry. Poza tym, to nie miałem się gdzie skryć. Wszędzie pole, pole, drzewo, pole, pole. Tak więc jechałem sobie dalej i mokłem coraz bardziej. W butach zaczęła mi woda chlupotać, z kasku kapało na wszystkie strony. Dobrze, że przynajmniej okulary miałem, bo tak zacinało, ze nie mógłbym otworzyć oczu. 
        Ale na deszczu się nie skończyło... o nie. W końcu cumulonimbus niesie ze sobą dużo niespodzianek.. na przykład taki grad. Ciekawa sprawa. Na szczęście nie był duży. Jechałem tak sobie i słuchałem uderzania kuleczek lodu o kask. Potem grad się skończył, został sam deszcz... ale w końcu i on ustąpił. Wyszło słoneczko. Jakby nigdy nic. 
       Z ubrań ściekała mi woda jeszcze przez dobre pół godziny. Oczywiście najwięcej wody pochłonęła bluza i spodnie... ale nie ich było mi najbardziej żal. Patrzyłem ze smutkiem na nowe buty, które w tak brutalny sposób zostały potraktowane. Trudno. "Chrzest bojowy". 
          Kręciłem sobie spokojnie dalej. Przejechałem przez Tulce, dojechałem do Zalasewa... i naglę ogarnąłem, że licznik przestał mi działać. No tak. Już tak ma, że po deszczu lubi sobie odpocząć. Uroki zimowego roweru. Sprawdziłem tylko, że kilometry zatrzymały się na liczbie 106. Na szczęście miałem jeszcze pulsometr, który pokazywał mi czas. To mi wystarczy, żeby określić przybliżoną ilość km. 
          Z Zalasewa już bardzo szybko i sprawnie dokręciłem do domu. Pod blokiem już byłem prawie suchy. Pulsometr wskazywał na to, że jechałem 4 h i 10 minut. Plan wykonany... z nawiązką. Fajnie. 
        
         W domu wrzuciłem ciuchy do prania, a buty przeczyściłem i dałem do suszenia. Mam fajny patent. Wkładam gazety do środka. Bardzo ładnie pochłaniają wilgoć.
     Do tego tata mnie zaskoczył kupując mi spinkę do łańcucha. Nawet pod 10 rzędów. Może teraz spokojnie będę mógł odbyć trening na Radonie.


     To by było na tyle... Nie wiem czemu, ale miałem ogromną ochotę napisać sobie relację z tego dzisiejszego treningu. A za tydzień powinna pojawić się już relacja z prawdziwego zdarzenia... Otóż wybieram się na wyścig do Dolska. Ale o tym jeszcze wspomnę w tygodniu :)

Miłego sobotniego wieczoru i niedzieli!
Korzystajcie z ładnej pogody. Idźcie na rower. :)
Tomek-MTB

niedziela, 7 kwietnia 2013

Wiosna, znaki, wrotki i inne trąbki - czyli niedzielny trening.

     Czyżby wiosna do nas przyszła? Może jeszcze nie z całym impetem, ale już powoli robi się coraz cieplej, słonko ładnie świeci... O tak. Na to czekaliśmy. No i jak wykorzystać taką pogodę? Ja oczywiście poszedłem na trening. (pomińmy fakt, że nawet gdyby pogoda była zła to i tak bym poszedł na ten rower). Trochę wolno się ogarniałem i nie udało mi się pojechać z całą ekipą. A może nawet to i dobrze? Przynajmniej zrobiłem "swój" trening. Pojechałem sobie przez Swarzędz, Tulce, Kórnik, Rogalinek, Mosinę Żabno, znów Mosinę, Puszczykowo...
Bum. Nawet sobie fotkę strzeliłem, tak dobrze mi się jechało.
     Bardzo ładne słoneczko towarzyszyło mi prawie przez całą drogę. Jechało mi się baaardzo przyjemnie. Słoneczko, do tego jedna warstwa ubrań mniej i od razu jedzie się lepiej... i szybciej. Prawdą jest kolarskie powiedzenie: "Słonko wyżej, ząbek niżej". Nawet się sprawdza. Organizm powoli zaczyna sobie zdawać sprawę, że tu już... że to niedługo. Ale trzymam go w ryzach, żeby za wcześnie nie wystrzelił z formą. W końcu trzeba prezentować dobrą formę aż do końca września... 
     No.. i jak tak sobie dojeżdżałem do Poznania to stwierdziłem, że wrócę troszkę dłuższą drogą zahaczając o Maltę (dla niewtajemniczonych, Malta to takie sztuczne jeziorko wokół ludzie sobie spacerują, jeżdżą na rowerach i innych wrotkach). Wiedziałem, że pierwszy cieplejszy weekend spowoduje dużą  ilość ludzi w tym miejscu, ale stwierdziłem że zrobię tam sobie rozjazd. 
        Tak właściwie to już przez całą drogę obserwowałem wzmożony ruch rowerowo-pieszo-wrotkowy. Ludzie poczuli wiosnę i wypełzli sprzed komputerów i telewizorów i wyszli na dwór. Bardzo fajna sprawa. W końcu widać spacerujące rodzinki, jeżdżących dziadków. Społeczeństwo budzi się ze snu zimowego... Ale to co zobaczyłem nad Maltą przerosło wszelkie pojęcie. Dobra, miało być dużo ludzi... Ale tam nie było dużo... Tam była cała masa! Jako poznaniak mogłem tylko powiedzieć "Wuchta wiary, tej!". Oczywiście niemiałbym nic przeciwko gdyby... nie chodzili po ścieżce rowerowej. Na początku i końcu tej drogi stoi jak byk wielki znak... o właśnie taki:

     Cholera... Ciekawe co to może znaczyć. Zachodzę w głowę i nie mogę sobie przypomnieć. E... ślepa uliczka... nie. Tak, tak, to na pewno ograniczenie prędkości. Albo nie... WIEM! To ostrzeżenie o dzikich zwierzętach na drodze. To by nawet pasowało...
       Wiem, że tego problemu się nie wyplewi, bo jak nauczyć nagle masę ludzi, że tam jednak nie mogą chodzić? No chyba się nie da. Mogliby tam postawić jakąś Straż Miejską, żeby przypilnowali. Chyba raz próbowali, ale panom strażnikom się coś pomyliło i zamiast ogarniać ludzi, to łapali rowerzystów bez lampek i wlepiali im po 50zł mandatu. W środek lata... w samo południe.
          Dobra, kij z tym. Niech sobie tam ludzie chodzą, tylko niech nie pokrzykują za nami, niech krzywo nie patrzą na nas jak jedziemy po swojej ścieżce. Dziś jechałem tam może z 20km/h... zdaje mi się że tak z 15 km/h za dużo. Trudno.
          A może by jednak coś spróbować coś z tym zrobić i mieć trochę przy tym zabawy... Ewentualnie trochę dobrego materiału na YT. Krótki komiks:
Wiem, wiem. Mistrz Painta.

     O... dokładnie tak samo jak tutaj:

Co wy na to? ;)


Tomek-MTB

środa, 3 kwietnia 2013

Tiruriru, plany świrów

Hej!
     Co by to mądrze wyszło, na początku zarzucę cytatem, który bardzo mocno kojarzy mi się z zaistniałą sytuacją, którą zaraz wam przedstawię. A brzmi on tak: 

Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga to opowiedz mu swoje plany na przyszłość.

I chyba udało mi się Go rozśmieszyć. :)
Teraz drugi cytat, już o wiele mniej mądry (mój cytat) sprzed kilkunastu dni: 

Sezon rozpocznę bardzo mocnym akcentem. Pierwszy weekend startowy 6/7.04 to będą dwa starty w XC. W kolejności Myślęcinek i Gniezno. Potem zacznie się zabawa na długich dystansach. Pierwsze uderzenie to będzie wyścig w Murowanej Goślinie już 14 kwietnia. Tam 115km wyścigu po Puszczy Zielonce wprowadzi mnie w długodystansowe ściganie.

      I to jest dlaczego myślę, że udało mi się Go rozśmieszyć - nic z tych planów nie wyszło. A to dlaczego tak się stało? Nie... to na pewno nie pogoda. 


Więc tak: 
- Kujawia w Myślęcinku - przełożona (pewnie na 1.05, ale jeszcze oficjalnego komunikatu nie ma)
- Thule w Gnieźnie  - przełożyli, czy tam odwołali.. Mniejsza z tym. 
- MTBM w Murowanej - przełożyli na 19.05, a co za tym idzie Krynica wskoczyła na 25.05, więc pokrywa się z Wieluniem (BM). Będę musiał zadecydować gdzie się wybiorę.
- BM Wrocław - przełożono na 23.06 

     I co tutaj począć? Ano nic. Uczyć się do matury, bo takowa zbliża się z dnia na dzień. Może to nawet i dobrze, że te wyścigi tak jeden po drugim padają  jak muchy. Może lepiej przez to zdam ten nieszczęsny "egzamin dojrzałości".
    A co poczynają na to moje nogi? A są trochę zawiedzione. Bardzo już chcą się ścigać. Do tego czują się lekko zdenerwowane tym, że szykowały się od listopada, żeby już na pierwszych wyścigach dać z siebie wszystko, a tutaj taka niespodzianka - pierwszych wyścigów nie ma. Niech się cieszą Ci, którzy za późno zaczęli przygotowania. Moje nogi i tak pojadą swoje. ;) 

Więc zakończę już u mnie popularnym zimowym stwierdzeniem... 
Nie pozostaje mi nic innego jak trenować dalej.

Tomek-MTB