Sobota. Godzina 10:25. Tomek zaczął szykować się do wyjścia na trening. Od rana dzwonił do mnie Jarek, żeby upewnić się czy przyjadę. Potwierdziłem.
Jak zwykle zacząłem się ubierać... ale pierwszy raz od dawna miałem wątpliwości w co. Czyżby to był ten dzień? - pomyślałem. 12 stopni... wiatr... Długo się wahałem, ale jednak inaugurację jazdy w krótkich spodenkach przekładam na nieokreślone "kiedyś", mimo tego, że noga jest już gotowa aby ujrzeć światło dzienne. Trochę żałowałem, ale więcej czasu na zastanawianie nie miałem, więc założyłem długie spodnie, nowe buty, bluzę, stosunkowo nowe oksy... a i jeszcze rower. Radziu stał przygotowany. Wczoraj miałem z nim problemy, ponieważ zerwałem łańcuch... ale spiąłem skuwaczem i wydawało mi się, że dobrze to zrobiłem... No właśnie. Wydawało.
O godzinie 10:40 wyruszyłem spod bloku. Jechałem normalna trasą... ale coś mi nie grało. Coś pukało przy obracaniu korby... Chwilę później, przy mocniejszym naciśnięciu na pedały wyszło na jaw to, że nie umiem dobrze spiąć łańcucha. No.. muszę jeszcze nad tym popracować. Zebrałem łańcuch z ziemi i wróciłem moją hulajnogą do domu. Po drodze próbowałem dodzwonić się do Jarka, jednak miał ciągle zajęte. Dopiero, gdy już byłem w bloku odebrał i oznajmiłem mu, że nie dam rady dojechać na wspólny trening.
W domu szybka zmiana rowerów. Przekręciłem koszyczek do bidonu (ponieważ mam tylko jeden taki fajny, z którego bidon mi nie wypada), przełożyłem licznik i pulsometr, i po kilku minutach ruszyłem na samotny trening.
Pogoda była fantastyczna. Świeciło słońce, na niebie kilka chmurek, było stosunkowo ciepło. Tylko wiaterek trochę przeszkadzał. Zdecydowałem się na jazdę w kierunku Swarzędza. Plan był prosty - trening objętościowy, przynajmniej 3,5 godziny. Dojeżdżając do Swaja już wiedziałem gdzie dokładnie się wybiorę. Noga od samego początku dobrze podawała, jechało mi się świetnie. Wiatr czasami dawał się we znaki, ale ładnie schylając się do kierownicy było łatwiej. I tak kręcąc sobie przejechałem przez Zalasewo, Tulce i Krzyżowniki. Muszę przyznać, że oprócz kilku miejsc, szosy są tam przygotowane bardzo dobrze. Do tego mała ilość samochodów pozwala na swobodną jazdę, bez ciągłej koncentracji.
Do samych Krzyżownik utrzymywałem ciągle tempo powyżej 30-31 km/h. Potem jednak skręcając o 90 st w prawo zaczęła się jazda pod wiatr. Może bardzo mocny to on nie był, ale zawsze trochę przeszkadza. Spokojnie jednak dostosowałem tempo do wyznaczonej strefy tętna i ruszyłem w stronę Kórnika.
W powietrzu czuć było już wiosnę. Trawy robią się coraz bardziej zielone, w przydrożnych rowach powoli widać jakieś żółte kwiatki, śniegu to już chyba nigdzie nie ma... Po prostu piękna wiosna.
W Kórniku, gdy stałem na światłach stuknęła idealnie godzinka jazdy. Jednak miałem do zrobienia jeszcze przynajmniej 2,5 godziny, więc ruszyłem w stronę Mosiny. Jechało się bardzo przyjemnie, mimo ciągłego, natrętnego wiatru w oczy. Średnia prędkość trochę spadła, ale nie jest ona aż taka ważna. Jak to powiedział Bob Roll (kimkolwiek on jest):
Jeśli jazda na rowerze ma być dla ciebie przyjemnością
a nie tylko walką i zdobywaniem,
ostatnią rzeczą, na jaką powinieneś zwracać uwagę, jest prędkość.
Gdy już dotarłem do Mosiny, to zamiast w prawo, jak to często robię, skręciłem w lewo na trasę naszej klasycznej sobotniej rundy. Oczywiście nie miałem zamiaru jechać aż do Śremu, ale chociaż trochę chciałem dokręcić. Tak właściwie to dojechałem do Żabna i zacząłem wracać znów do Mosiny. Po drodze, nogi zaczęły domagać się jakiegoś jedzenia, a że przede mną był jeszcze kawałek drogi, to wyciągnąłem z kieszonki pożywnego batonika, którego dostałem od wujka z Ameryki. Ciekawa sprawa, bo batonik ten był przeznaczony dla osób wspinających się, ale czytając zawartość praktycznie nie znalazłem różnic między tymi "rowerowymi" a tym dla "wspinaczy". Nie wyglądał smakowicie, ale smakował bardzo dobrze. I co najważniejsze - dostarczył niezbędnych składników, aby nogi mogły dalej spokojnie kręcić. A jeszcze trochę do przejechania miały.
W Mosinie chwilę się zastanawiałem gdzie dalej jechać. Miałem dwie możliwości: albo pojechać prosto, przez Puszczykowo, Luboń i do Poznania, albo wybrać dłuższą trasę - tą samą, którą dojechałem do Mosiny - czyli przez Kórnik. Stwierdziłem, że odcinek Mosina-Kórnik-Krzyżowniki będzie z wiatrem i wybrałem opcję nr. 2.
Jazda z wiatrem to była sama przyjemność. Tętno w spokojnej, drugiej strefie a prędkości prawie ciągle powyżej 33 km/h. Jechałem tak sobie obserwując kolejne znaki wiosny. Jeden z nich - bardzo konkretny - to Warta. A może nadmiar wody w niej. Jeszcze kilka dni temu płynęła spokojnie w swoim korycie, dzisiaj jednak była już rozlana na polany dookoła.
W pewnym momencie zaczęło robić się szarawo, ciemnawo. Odwróciłem się i zobaczyłem wielkiego, granatowego cumulonimbusa. "Pójdzie bokiem" - pomyślałem. Ta, jasne. Zacząłem przed nim "uciekać", jednak siły moich mięśni nie miały szans z siłami natury. Chmurka deszczowa była coraz bliżej i bliżej. Dojechałem do Krzyżownik i skręciłem w lewo. Wiatr zmienił się na boczny i jechało się troszkę trudniej... Potem zaczął wiać coraz mocniej i coraz mocniej... do takiego momentu, że na tym samym tętnie nie jechałem już 33 km/h tylko 18. Wtedy też zaczęło padać. Wpierw jedna kropelka, potem druga... Ale nie. Tomek nadal twierdził, że nie będzie mocnego deszczu. Częściowo popada, ale główny deszcz "pójdzie bokiem". I że ja jeszcze tam się łudziłem... :)
No... i zaczęło padać. Nie miałem nic przeciwko.... W końcu wiosnę mamy... Dobra. Nie miałem nic przeciwko przez pierwszą minutę... bo jak potem lunęło to już nie miałem po co się gdzieś kryć. Momentalnie byłem mokry. Poza tym, to nie miałem się gdzie skryć. Wszędzie pole, pole, drzewo, pole, pole. Tak więc jechałem sobie dalej i mokłem coraz bardziej. W butach zaczęła mi woda chlupotać, z kasku kapało na wszystkie strony. Dobrze, że przynajmniej okulary miałem, bo tak zacinało, ze nie mógłbym otworzyć oczu.
Ale na deszczu się nie skończyło... o nie. W końcu cumulonimbus niesie ze sobą dużo niespodzianek.. na przykład taki grad. Ciekawa sprawa. Na szczęście nie był duży. Jechałem tak sobie i słuchałem uderzania kuleczek lodu o kask. Potem grad się skończył, został sam deszcz... ale w końcu i on ustąpił. Wyszło słoneczko. Jakby nigdy nic.
Z ubrań ściekała mi woda jeszcze przez dobre pół godziny. Oczywiście najwięcej wody pochłonęła bluza i spodnie... ale nie ich było mi najbardziej żal. Patrzyłem ze smutkiem na nowe buty, które w tak brutalny sposób zostały potraktowane. Trudno. "Chrzest bojowy".
Kręciłem sobie spokojnie dalej. Przejechałem przez Tulce, dojechałem do Zalasewa... i naglę ogarnąłem, że licznik przestał mi działać. No tak. Już tak ma, że po deszczu lubi sobie odpocząć. Uroki zimowego roweru. Sprawdziłem tylko, że kilometry zatrzymały się na liczbie 106. Na szczęście miałem jeszcze pulsometr, który pokazywał mi czas. To mi wystarczy, żeby określić przybliżoną ilość km.
Z Zalasewa już bardzo szybko i sprawnie dokręciłem do domu. Pod blokiem już byłem prawie suchy. Pulsometr wskazywał na to, że jechałem 4 h i 10 minut. Plan wykonany... z nawiązką. Fajnie.
W domu wrzuciłem ciuchy do prania, a buty przeczyściłem i dałem do suszenia. Mam fajny patent. Wkładam gazety do środka. Bardzo ładnie pochłaniają wilgoć.
Do tego tata mnie zaskoczył kupując mi spinkę do łańcucha. Nawet pod 10 rzędów. Może teraz spokojnie będę mógł odbyć trening na Radonie.
To by było na tyle... Nie wiem czemu, ale miałem ogromną ochotę napisać sobie relację z tego dzisiejszego treningu. A za tydzień powinna pojawić się już relacja z prawdziwego zdarzenia... Otóż wybieram się na wyścig do Dolska. Ale o tym jeszcze wspomnę w tygodniu :)
Miłego sobotniego wieczoru i niedzieli!
Korzystajcie z ładnej pogody. Idźcie na rower. :)
Tomek-MTB
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz