wtorek, 18 czerwca 2013

Krótko o Karpaczu - Powerade Volvo MTB Marathon

Hej. :) 
Dzisiaj będzie krótko, bo przy pisaniu boli mnie ręka, którą... zaraz się dowiedzie co z nią się stało. 

Jak wiadomo wyścig w Karpaczu, organizowany przez p. Golonkę nie należy do najłatwiejszych... a można nawet powiedzieć, że należy do najtrudniejszych w całym kraju. W tym roku organizatorzy postanowili nie odchodzić od tej koncepcji i znów puścili nas na genialną trasę wokół Karpacza. 
Generalnie początek to był długi, asfaltowy podjazd przez centrum górskiej miejscowości. Do połowy podjazdu jechałem w pierwszej grupie, jednak potem zacząłem odpadać. Nie walczyłem na siłę, wiedziałem, że czeka mnie jeszcze 70km górskiego wyścigu. Gdy dojechaliśmy do świątyni Wang zaczął się pierwszy zjazd. Na nim też dogoniłem Rafała, który nieszczęśliwie złapał laczka.
Początek wyścigu to raczej zachowawcza jazda. Na zjazdach nie szalałem, spokojnie zjeżdżałem, a na podjazdach nie zacierałem się.
W pewnym momencie trasy, na długim, technicznym podjeździe dogonił mnie Tomek Czerniak. Przez jakiś czas jechaliśmy razem, ale ja się wyglebiłem. Na trudnym technicznym zjeździe, jechałem tuż za Tomkiem i źle przycelowałem w jeden uskok. Skutek - piękne OTB. Stosunkowo szybko się pozbierałem, sprowadziłem kawałek i znów zacząłem jechać. Szybko obczaiłem co mi jest. Mocno rozwalone lewe kolano, trochę pośrupane nogi tu i ówdzie. Na podjazdach bolało jak cholera. Szczególnie jak stawałem w pedały. Rany przez jakiś czas krwawiły, ale potem zakleiły się błotem i miałem już z tym spokój. Zabrałem się do nadrabiania strat. 
Po pięknej glebie, niestety przez jakiś czas miałem blokadę psychiczną na zjazdach. Zjeżdżałem je fatalnie, ale za to na podjazdach (mimo bólu) jechałem nawet dobrze. W pewnym momencie znów przed sobą zobaczyłem Tomka. Zabrałem się za nadrabianie i na kolejnym zjeździe był między nami tylko jeden kolarz. Ale nie, nie ma tak dobrze. Znów trzeba było przelecieć przez kierownicę. Zjazd prowadził w takim wąskim piaszczystym lejku... i przednie koło nieszczęśliwie uślizgnęło mi się. I fru. Znów leżę. Nie dołożyłem kolejnych ran, ale jeszcze mocniej obiłem sobie udo. No genialnie. 
Generalnie przeszła mi przez głowę myśl, żeby zrezygnować. Ale wtedy przypomniałem sobie, że nie jestem piłkarzykiem, który prawdopodobnie byłby znoszony już na noszach do szatni, tylko kolarzem i ruszyłem dalej. Czułem się trochę jak masochista, bo podobał mi się typ bólu gdy stawałem na pedały.
Po kilku kilometrach znów przed sobą zobaczyłem Tomka, ale stwierdziłem, że nie chcę znów wyglebić i go puściłem. A tak serio, to zabrakło pary w nogach, żeby go dojść. Jechałem dalej swoim tempem pokonując kolejne kilometry przepięknej trasy. 
Prawdę mówiąc "obudziłem" się na podjeździe pod dwa mosty. Takie podjazdy baaaardzo lubię. Długi, ale nie za bardzo stromy. Jechałem na tyle mocno, że nikt nie był mi w stanie siedzieć na kole. Wyprzedzałem i doganiałem kolejne osoby. Super uczucie. Nogi trochę przestały boleć i znów mogłem jechać swoje. Do czasu zjazdów. Nie chciałem kolejny raz leżeć i praktycznie wszystkie trudniejsze zjazdy sprowadzałem. I niestety wszyscy na zjadach mnie doganiali i wyprzedzali. Czułem się z tym tak fatalnie, że aż szkoda o tym pisać. Postanowiłem jednak uważać dalej na siebie i butowałem. 
Bardzo spodobał mi się też podjazd na przełęcz Karkonoską. Wyprzedziłem tam całą masę ludzi. Jechało mi się na tyle dobrze, że praktycznie nikt nie był w stanie się ze mną zabrać. I o to chodzi! Noga podawała. Zaraz potem zaczął się zjazd. Trudny, techniczny, a ja stwierdziłem, że nie będę sprowadzać, żeby nie stracić odrobionych pozycji. I bum. Lot przez kierownicę. Prosto na piękne kamyczki. Już nawet sam o własnych siłach nie mogłem wstać. Leżałem na plecach, głową w dół, a rower przykrył mi nogi. Musiałem poczekać, aż ktoś przyjedzie i mi pomoże. Na szczęście nie czekałem długo i trafiłem na życzliwego kolarza. Pomógł mi, a ja zacząłem sprowadzać. Obiłem sobie bardzo mocno udo i bark. Ledwo co trzymałem rower, a nawet chodzenie powodowało wielki ból. Wyprzedzali mnie wszyscy Ci, których urwałem na podjeździe. 
Odpuściłem ściganie. Ani fizycznie, ani psychicznie nie mogłem się już ścigać. Tam gdzie się dało jechać to jechałem, tam gdzie nie to schodziłem. Czułem się z tym fatalnie, ale chciałem ukończyć wyścig. 
Na sam koniec zrobiłem sobie tylko prezent zjeżdżając kilka ciężkich agrafek. 

Generalnie wyścig ukończyłem na 47 pozycji OPEN i 21 w M2. Czy jestem zadowolony? Nie. Jechałem o wiele mocniej i lepiej, ale te gleby. Po ostaniej z nich straciłem z 15 pozycji OPEN. No właśnie. Przeanalizowałem każdą... i muszę się uderzyć w pierś, że dwie były tylko i wyłącznie z mojej winy... Szkoda. Jedynym plusem jest to, że na podjazdach, mimo obitych nóg jechałem przyzwoicie.

Szczerze powiedziawszy to wywaliłbym ten post do kosza, bo jest straszliwie nie w  moim stylu, ale chciałem napisać chociaż coś o wyścigu.

Aktualnie siedzę w domu i przez najbliższe dni nie wyjdę na rower. Bark na szczęście nie jest połamany, ale strasznie mocno obity. Nie mam pełnego zakresu ruchu i nie utrzymałbym kierownicy. Wrocław chyba odpuszczę, ale na Myślenice chcę już być gotowy! : )
Trzymajcie kciuki.

I w ramach rekompensaty za krótki tekst zdjęcia:





Wspólna jazda z Tomkiem. Tuż przed pierwszą glebą.

Zjazd do Borowic
 

Wspomniana agrafka



 

1 komentarz:

  1. Ze zdjęć widać, że teren był stromy miejscami.
    Najważniejsze ze zdrowie w porządku u ciebie.

    OdpowiedzUsuń