czwartek, 6 lutego 2014

O tym, jak pojechałem na trening

Był czwartek, a ja siedziałem w domu przy kompie. Nie miałem zbytnio co robić, bo przypadkowo skasowałem folder ze swoimi grami, więc stwierdziłem, że skoro nazywam się kolarzem, to może warto byłoby czasami wsiąść na rower i rozprostować nogi. Przygotowania zacząłem od wyciągnięcia mojego bajka z piwnicy. Stał tam chyba z trzy miesiące.
Potem sprawdziłem temperaturę na zewnątrz. Jako, że mamy zimę, spodziewałem się pięciu kresek poniżej zera. Zostałem pozytywnie zaskoczony - było dziewięć. Pozytywnie? Przynajmniej przetestuje wszystkie swoje ciuchy zimowe, które mam w szafie.
Zakładałem je 15 minut, potem ściągałem 10. Założyłem pasek od pulsometru i znów zabrałem się za zakładanie. Tym razem zajęło mi to 13 minut. Trening czyni mistrza, no nie? 
Byłem gotowy na trening. Czas się ruszyć panie Tomku! Świat na mnie czeka.

Było rześko, ale nie zimno. Przynajmniej przez pierwszą minutę jazdy... Potem zrobiło mi się gorąco. Tak zacząłem się zastanawiać, czy oblepianie się folią śniadaniową pod bielizną termoaktywną rzeczywiście było konieczne. Ostatecznie jednak stwierdziłem, że nie będę wracał do domu, bo już mi się nie chce. Rozpiąłem trzy warstwy kurtek i dwie warstwy bluz i ruszyłem na podbój świata.



Po kilkuset metrach poczułem zew natury. Stwierdziłem, że pojadę do lasu. Wysikać się. Po kilkunastominutowej misji prawie "imposible" stwierdziłem, że skoro już zapędziłem się w dzikie rejony Poznańskiej dżungli maltańskiej i jako, że sam ochrzciłem się przydomkiem "MTB", to pokręcę dziś w terenie. Było bardzo przyjemnie. Wszędzie leżała warstewka śniegu, który po zetknięciu z czarną mieszanką różnych gum, z których były zrobione opony mojego roweru wydawała piękny, choć lekko przyciszony dźwięk skrzypienia. Nie taki dźwięk skrzypienia, który zdradza zbliżającego się zabójce, kiedy otwiera drzwi pokoju głównego bohatera filmu, tylko taki kiedy... opona jedzie po śniegu. Logiczne, prawda?

Kierowałem się w kierunku puszczy Zielonki. Jadąc tak sobie spotkałem kilka zwierzątek. Widziałem gdzieś wiewiórkę, kaczki, nawet jedną sarenkę, stado jednorożców i kilka wróbli. Dodatkowo pod dwiema kominiarkami (które założyłem pod trzy czapki i kask oczywiście) ze starych, wysłużonych słuchawek grała muzyczka.

Byłem już daleko od Poznania, gdy nagle z moich  słuchawek wyleciały dźwięki refrenu pewnej piosenki "Beatlesów"... "Twist and shout"... No co było robić.
Kabooom. Łubudubu. Sru. Bęc. Łup.
Leżałem jak długi na pięknej połaci lodu, na którą własnie wjechałem...

"Rama cała?" - to była pierwsza myśl. Tak się akurat stało, że podczas mojego upadku ("a upadek jego był wielki") rower schował się pode mnie i swoim grubym dupskiem spadłem z całym impetem na rower. Ten upadek, był z pewnością większy niż upadek Imperium Rzymskiego. Tak więc jak każdy kolarz pierwsze co zrobiłem, to sprawdziłem, czy rower jest cały. Był. Czas na dalszy krok. Zacząłem sprawdzać, czy mi nic nie jest.

Momentalnie spazm bólu rzucił mnie w prawo. Potem w lewo. Przeturlałem się kilkanaście razy to w prawo to w lewo zasłaniając dłońmi twarz i przy tym panicznie krzycząc (twist był, teraz shout). Turlałem się, turlałem i nic...? Co jest grane? Gdzie są nosze? Przypomniałem sobie, że nie jestem piłkarzem. Wstałem i z bolącym tyłkiem pojechałem dalej, bo jeszcze trzy godziny treningu przede mną.

Jednak zrezygnowałem z jazdy w terenie. Skoczyłem na szosę. A co.
Kręcąc tak sobie zastanawiałem się, czy nie zmienić sobie sportu... Wyobrażałem sobie, że gdybym był piłkarzem, własnie jechałbym do szpitala. Prywatnego szpitala. Dostałbym tam kilogram morfiny przeciwbólowej (i tak nie wiem czy to spowodowałoby zaprzestanie przeze mnie turlania się w kółko), potem prywatne piętro w całej klinice. Tydzień bym dochodził do siebie, a pomagałby mi w tym cały personel szpitala, włączając w to stadko prywatnych masażystek. Prasa rozpisywałaby się o moim nieszczęściu, zrobili by na mnie specjalną zbiórkę, jednak całe siedemset tysięcy euro przekazałbym na dom szczęśliwej starości dla psów, bo dziesięć razy tyle dostałem od ubezpieczyciela za mój spuchnięty tyłek. Po całej kuracji w klinice, pojechałbym na Majorkę na siedmiotygodniową rekonwalescencje, ufundowaną przez mój klub, a potem w chwale, że tak szybko udało mi się pozbierać po tragicznym wypadku, wróciłbym do kopania piłki. Przynajmniej do pierwszego faulu. Czyli na jakiś kwadrans.

Tak kręcąc stwierdziłem, że dalej tak być nie może! Nie będę ciągle cierpiał. Musze coś mieć z uprawiania swojego sportu. Zatrzymałem się przy sklepiku.

Wszedłem do środka i  swój plan wydębienia czegokolwiek wcieliłem w życie. Poszedłem na sam koniec sklepu i stanąłem. Spuściłem wzrok w moje wielkie stopy, opuściłem ramiona, żeby wyglądać na skończonego nieszczęśnika i tak stałem. Po kilku minutach podeszła do mnie sprzedawczyni.
-Przepraszam.... Przepraszam Pana! - powtórzyła głośniej, gdy nie zareagowałem. - W czymś mogę pomóc? - stanowczo spytała. Pierwszy sukces. Zwróciła na mnie uwagę.
-Już, uciekam, już uciekam. Nie chciałem. Przepraszam... - tym wzbudziłem jej zainteresowanie.
-Ale czy w czymś mogę pomóc?
-Chciałem się tylko ogrzać... - rozkleiłem się. Zauważyła w moich oczach łzy.
-Nic Panu nie jest? - no i o to chodziło! Wszystko idzie w dobrą stronę.
-Nic, nic... Tylko jak spadłem z tej skarpy, wie Pani, o tam - wskazałem palcem na półkę z batonikami, bo nie wiedziałem w jaki inny sposób określić kierunek. - to trochę boli mnie biodro, ręka i chyba mam połamane żebra. I kość udową.
-Dobry Boże! Spadłeś z tej skarpy?!
-Tak.. bo ślisko było - nie wiedziałem o jaką skarpę chodzi. Mam nadzieję, że nie ma tam jakiegoś Grand Canyonu, bo brzmiałoby to przynajmniej nierealnie.
-Chodź, usiądź sobie.... Dzwonimy po karetkę.
-Nie, niech Pani nie dzwoni! - przystanęła -  Jestem nielegalnym imigrantem

Nastała cisza. Zrobiłem błąd... Nie wiedziałem, jakie podejście ma ta kobieta do Rumunów uchodźców. A na takiego wyglądałem. Trzeba było coś robić.

-Cały się trzęsiesz. Masz dreszcze. Zimno Ci? - Zastanawiałem się, czy Rumuński uchodźca, który jadąc na rowerze spadł ze skarpy i się połamał, może mieć także epilepsje.
-Tak - stwierdziłem, że to będzie lepsza droga.
-Siedź tutaj, przyniosę ci herbaty.

"Widzicie? Tak to się robi!" Tak będę mówił swoim dzieciom, jak będę uczył ich nauki przetrwania...
Wejść do sklepu, zagrać scenkę i dostać herbatę. Tyle wygrać.
Wypiłem herbatkę, pogadałem z, jak się okazało, właścicielką sklepu, opowiedziałem jej jak to przedostałem się przez granicę...
-Bardzo Pani dziękuję za pomoc. Poczułem się już trochę lepiej... Chyba będę musiał już jechać.
-Ależ nie ma mowy. Ze złamaną nogą?
-Jedną też potrafię kręcić. Mamy takie specjalne pedały...

To ją trochę zaciekawiło, wiec pokrótce opisałem działanie pedałów zatrzaskowych i zacząłem zbierać się do wyjścia.
-Słuchaj, trzymaj tutaj batonika na drogę, żebyś jakoś dojechał do domu... Starczy Ci jeden?
-No.. chyba tak. Do Elbląga nie jest w końcu aż tak daleko.

Dostałem jeszcze trzy. I z takim błogosławieństwem ruszyłem na dalszy trening.
Widzicie? Nie trzeba być piłkarzem, żeby czerpać pełnymi garściami z życia.

Tomek



P.S Nie traktujcie tego jako poradnika. No chyba, że jesteś Rumuńskim uchodźcą, który spadł ze skarpy i się połamał. A jak jeszcze masz do tego epilepsje, to w ogóle jesteś w raju.

1 komentarz:

  1. Uwielbiam takie zimowe wyprawy rowerowe. Zakładam rękawiczki do podciągania z pełnymi palcami, które dla mnie dają najlepszy chwyt kierownicy i ruszam na cały dzień do lasu.

    OdpowiedzUsuń