poniedziałek, 24 września 2012

Ciężko i długo. Bike Maraton 2012 - Karpacz


     Obudziłem się chwilę przed godziną dziewiątą. Trzeba było już wstawać, bo za dwie godziny miałem wystartować w kolejnym maratonie z serii Bike Maratonu, a dokładniej mówiąc w edycji w Karpaczu. Trasa miała być długa i trudna. Na dystansie GIGA 79km i 2500m przewyższeń - zapowiadało się bardzo ciekawie. Wstałem, zjadłem jogurt, popakowałem się i razem z Rafałem, Tomkiem i Glonem wsiedliśmy do samochodu, żeby dojechać kilka kilometrów do miejsca startu. Było stosunkowo zimno, ale postanowiłem (co później okazało się dobrą decyzją) wystartować w krótkich spodenkach, koszulce i rękawkach. Rozgrzaliśmy się i ruszyliśmy w stronę sektorów startowych. Razem z Tomkiem Czerniakiem jak zwykle mieliśmy 1 sektor. Gdy do niego weszliśmy zaczepił nas Kamil Handl - junior który razem z nami jeździ na GIGA. Trochę pogadaliśmy, pożartowaliśmy i w końcu nadszedł czas na start.






    Włączyłem pulsometr i jazda! Początkowo trasa prowadziła w górę główną drogą Karpacza. Tempo od początku było mocne, a mi jakoś dziwnie trudno się jechało. Zważając na to, że następnego dnia miałem ścigać się w kolejnym wyścigu nie chciałem zacierać się na samym początku pierwszego, więc odpuściłem koło Tomka i pozwoliłem mu odjechać. Wiedziałem, że zostawiłem Kamila za mną, więc jechałem spokojnie i bez spiny.
     Pierwszy podjazd ciągnął się przez ponad 4 kilometry, na których stawka bardzo mocno się rozciągnęła. Zjechaliśmy w końcu w teren i zaczął się zjazd. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że bedzie taki ciężki. Dużo kamieni, trochę korzeni, uskoki. Jechało mi się fatalnie. Dużo ludzi, mało swobody, presja. Ktoś się wywalił, trzeba było zsiąść. Potem zjazd zmienił się w szutrówkę a potem w asfalt. Zrobiło się luźno i zacząłem jechać spokojniej. Na 15 kilometrze skończyło się szybkie zjeżdżanie. Ostra nawrotka i pod górkę. Zacząłem wyprzedzać ludzi, którzy jechali szybciej na zjazdach. Same podjazdy nie były już takie trudne. Długie, ale o małym stopniu nachylenia, czyli to co lubię. Łykałem kolejne i kolejne osoby i tak przez kolejne kilka kilometrów. Jedną z osób które "łyknąłem" był Rafał (trener) który stał z boku trasy. Złapał laczka. Trochę szkoda mi go było, ale poradzić nic nie mogłem więc dalej jechałem swoje. Podjazd trwał przez kilka kilometrów, nie licząc małego krótkiego zjazdu. Tam też się trochę pogubiłem.
    Jechałem na początku 3-osobowej grupki i zobaczyłem przed sobą taśmę, co oznaczało, że musimy skręcić. Spojrzałem, że po prawej stronie prowadzi ścieżka w dół i odruchowo w nią skręciłem. Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że nie ma żadnych strzałek. Szybko spytałem, czy dobrze jedziemy. Zatrzymaliśmy się. Nikt nic nie widział. Zaczęliśmy zawracać, wtedy dojechał do nas kolejny kolarz. Też nie był pewny. Szybko zawróciliśmy i po chwili byliśmy znów na trasie. Tak, popełniłem błąd i nie zauważyłem strzałki. Przeprosiłem szybko chłopaków i pojechaliśmy dalej. Licząc tak na oko, na tej przygodzie straciliśmy koło 1,5-2 minut.
    Po powrocie na trasę wpadliśmy idealnie w dużą grupkę kolarzy. Przez kolejne kilka kilometrów jechaliśmy ciągle razem, w tłoku. Szczerze mówiąc nie za bardzo mi to odpowiadało, więc robiłem co mogłem i wyprzedzałem gdzie się dało. Skracałem wszystkie zakręty, ryzykowałem na zjazdach, na płaskich dokręcałem. Udawało się - sukcesywnie przesuwałem się do przodu.
    Na 27 kilometrze był bufet z którego skorzystałem tyle, że wyprzedziłem kolejne osoby a było to na asfaltowej drodze. Zaraz za bufetem skręt w większą drogę w prawo i po kilkudziesięciu metrach widzę wykrzykniki i ludzi przeprowadzających rowery przez rów - trasa prowadziła do lasu. Jednak na moje oko przeprowadzanie roweru nie było konieczne. W rowie były ustawione palety przez które można było przedostać się na drugą stronę. Tyle, że najpierw trzeba było do nich doskoczyć (30-40cm)... W ogóle nie zważając na tę przeszkodę przeskoczyłem i ruszyłem dalej zyskując kolejne sekundy.
     Trasa prowadziła dalej fajnymi podjeździkami na których jechało mi się świetnie. Po kilku kilometrach rozpoczął się trudny techniczny zjazd. To co lubię - pomyślałem i ruszyłem w dół. Co prawda nie prowadziłem grupy, ale byłem na przedzie. Technicznie w porównaniu do pierwszego zjazdu jechało się o niebo lepiej. Tylko chłopak przede mną trochę mnie blokował i niestety kilka chwil później zablokował mnie kompletnie. Na zjeździe było dużo skał i o taką właśnie zahaczył pedałem i zatrzymał się. Ja jako, że trzymałem się w małej odległości, z nadzieją wyprzedzenia, nie dałbym rady wyhamować skręciłem tylko lekko w prawo i od razu napotkałem wysoką skałkę. Wyrzuciło mnie do góry (może na wysokość metra?) i spadłem za skałką odruchowo amortyzując upadek. Wszyscy zatrzymali się i odniosłem wrażenie, że chcą już mnie reanimować gdy ja tylko złapałem rower i zapewniając ich, że wszystko jest OK i czym prędzej zabrałem się za dalsze zjeżdżanie. Spojrzałem tylko na kolano i przedramię, które były tylko lekko obtarte, więc bilans strat bardzo korzystny jak na taki groźnie wyglądający upadek. Myślę, że tutaj wyszły moje treningi sztuk walk, gdzie nauczyłem się upadać.
    Zaczął się podjazd na którym znalazłem się koło chłopaka który mnie przyblokował. Zatroskany spytał czy jestem cały, czy nic mi nie jest. Potem jeszcze przeprosił, ale powiedziałem że nie ma za co przepraszać, że takie rzeczy się zdarzają.
    Po kilku minutach jazdy pod górkę zauważyłem że przerzutka jakoś dziwnie mi chodzi... Spojrzałem na nią i zobaczyłem coś czego zobaczyć nie chciałem - była pogięta. Zatrzymałem się. Tak właściwie przerzutka była prawie cała ok, tylko hak zgięty. Przy wysokich przełożeniach przerzutka wchodziła w szprychy... Ukończyć bardzo chciałem, więc siłowo naprostowałem hak tak dokładnie jak tylko potrafiłem i zabrałem się do podjazdu. Co prawda przerzutka działała słabo, ale działała. :)
     Podjazd pod Dwa Mosty zapamiętam bardzo pozytywnie. Dłuuuuugi podjazd, lekkie nachylenie - to lubię. Zdecydowanie to jest to.  Muszę przyznać, że podczas tego maratonu czerpałem bardzo wiele przyjemności z jazdy. Dawno tak nie miałem. Zaczęły mnie nachodzić różnego rodzaju przemyślenia. Doszedłem do wniosku, że jestem w dobrej formie. W końcu poczułem ją po tej felernej kontuzji. Jednak pomyślałem też, że mimo mojej dobrej formy i tak nie jestem w stanie wygrać z Tomkiem. Zacząłem zmieniać tok myślenia. Za mną gdzieś był Kamil i to na nim się skupiłem - nie dać się dogonić.
     Podjazd pod Dwa Mosty a z tym razem moje przemyślenia skończyły się na 39 kilometrze - zaczął się zjazd. Długi, asfaltowy. Można było odpocząć... ale można było też dokręcać. Wybrałem tę drugą opcję. Co prawda nie mogłem z tyłu jechać na najmniejszej koronce, bo łańcuch się zacinał, ale na przełożeniach 44/14 można coś dokręcać :)  Prędkość doszła do 64km/h  i przy takiej temperaturze (koło 10 stopni) zrobiło się strasznie zimno, więc stwierdziłem, że podciągnę rękawki, które wcześniej opuściłem. Po około dwóch kilometrach na drzewach zaczęły się strzałki z wykrzyknikami - skręcamy ostro w prawo. Trzeba było dohamować praktycznie do zera i zacząć krótki, ale bardzo sztywny podjazd. Na górze był bufet. Złapałem banana i skręciłem w lewo. Ujrzałem kolejny asfaltowy zjazd. Powtórka z rozrywki? Tak! Dokręcamy.
      Co prawda zjazd był chyba dłuższy, ale o mniejszym stopniu nachylenia, lecz skończył się równie szybko jak poprzedni. Na dole czekał na nas rozjazd MEGA/GIGA. Ja oczywiście jechałem na ten dłuższy, więc skręciłem w lewo w las i zacząłem drugą rundę. Jechałem praktycznie ciągle samotnie. Tylko czasami widywałem jakiś kolarzy, ale żadne grupki się nie tworzyły.
     Po kilku kilometrach trafiłem na zakręt gdzie pętlę wcześniej zgubiłem trasę. Musiałem być ślepy, żeby nie zauważyć strzałek - pomyślałem i ruszyłem pod górkę.
     W pierwszej połowie drugiej rundy za wiele się nie działo. Jechało mi się nadal bardzo dobrze. Rozpoznałem nawet skałkę i miejsce w którym się wywaliłem. O dziwo mimo gleby ani trochę nie przyblokowało mnie to psychicznie. Jechałem pewnie i szybko.
      Drugi i  długi podjazd pod Dwa Mosty zacząłem z wielką ochotą - trzymałem równe tempo, które po kilku kilometrach pozwoliło mi dostrzec kogoś kogo zupełnie się nie spodziewałem. Przede mną jechał kolarz w koszulce BGŻ Eska Team-u. Szybko przeglądałem w pamięci osoby, które to mogą być. Rafał już nie jedzie, p. Jasiu jest za mną,  Tomek, Glon, p. Szwarc - jedną z tych osób właśnie doganiałem. Rozpoznałem białe buty... Białe, nie szare... Czyli są nowe. A kto ma nowe białe buty? Tomek! Tak więc doganiam kolegę z kategorii!
     Doganianie trwało wieki. A przynajmniej tak mi się wydawało, jednak tuż przed końcem podjazdu pod Dwa Mosty udało się. Zamieniliśmy kilka słów i dalej każdy z nas jechał swoim tempem. Powoli, powolutku odchodziłem Tomkowi. Przez chwilę zdawało mi się, że przyspiesza, ale może było to tylko złudzenie. Wiedziałem natomiast na 100%, że na zjeździe trzeba będzie dokręcać. Na Dwa Mosty wyjechałem z kilkunastometrową przewagą i szybko zacząłem zjazd. Dokręcałem ile wlezie (czym osiągnąłem prędkość 68km/h) i na końcu zjazdu przewaga była już większa. Mocna nawrotka, sztywny podjazd. Minąłem bufet i zacząłem kolejny szybki zjazd. Od tamtego momentu nie widziałem już Tomka...

    Na poprzedniej rundzie skręcałem w lewo, więc teraz strzałki pokazywały ścieżkę w prawo w stronę mety. I zaczął się podjazd pod Chomontową. Fizycznie jechało mi się świetnie, ale psychicznie? Ciężko. Czułem oddech Tomka na plecach, bojąc się, że zaraz mnie dogoni. Jechałem tak mocno jak tylko fabryka daje. Już nie przejmowałem się tym, że następnego dnia mam wyścig - liczyło się tylko dziś. Podjazd ździebko się dłużył, ale to z powodu tego, że nie byłem przygotowany na niego. W końcu jednak byłem na górze. Zjazd był początkowo szybki, potem jednak nastąpił nawrót i zjazd w ostry teren. Bardzo trudny, techniczny zjazd po kamieniach, skałkach. Oprócz jednego momentu, gdzie musiałem się podeprzeć udało mi się wszystko zjechać czym sam siebie zaskoczyłem. Na początku sezonu mógłbym pomarzyć o takich zjazdach w moim wykonaniu.

     W końcu kawałek ubitej drogi. Zobaczyłem jeden czy drugi domek i pomyślałem, że już jesteśmy w Karpaczu. W końcu mój licznik już pokazywał 79km czyli już powinniśmy wjeżdżać na metę. Ku mojemu zaskoczeniu mety ciągle widać  nie było, za to pojawiały się kolejne podjazdy. Znalazł się jeszcze też singiel, na którym kij wpadł mi w przerzutkę. Musiałem się zatrzymać.
     Myślałem, że ten maraton nigdy się nie skończy. Na szczęście jednak się myliłem i po jakimś czasie wjechałem na główne ulice Karpacza. Skręt w prawo z głównej ulicy, wjazd na stadion. Okrążyłem go dookoła i wjechałem na metę. Dawno nie czułem takiej ulgi. Udało się!
        Kilka minut kręciłem się po miasteczku wyścigowym. W międzyczasie przyjechał p. Jasiu a kilka minut później Tomek. Serdecznie sobie pogratulowaliśmy i poszliśmy się przebrać do samochodu.



     Ogólnie rzecz biorąc wyścig zaliczam do jednego z najlepszych w sezonie. Był bardzo trudny, ale jak na mój gust poradziłem sobie z nim co najmniej dobrze. Licznik wskazał mi 85km (a nie jak organizator mówił 79) i czas 4 godziny i 33 minuty. Tomek Czerniak dojechał 10 minut za mną. Potem okazało się, że Kamil Handl który też by stanął z nami na podium rozwalił się na 7km na zjeździe i nie dojechał do mety.
W klasyfikacji OPEN dojechałem na 19 na 55 miejscu. :)


Dane: 
Dystans -  85km
Czas: 4:33h
Przewyższenia - 2500m 
OPEN - 19/55
M1- 1/2

Zaraz po dekoracji spakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w stronę Poznania... To nie był koniec wyścigów na ten weekend. Następnego dnia czekało nas Łopuchowo z cyklu Grand Prix Wielkopolski...




Już niedługo wrzucę relację z Łopuchowa :)


Pozdrawiam
Tomek

/zdj Elżbieta Cirocka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz