środa, 5 września 2012

Wyścig w chmurach, od strzałki do strzałki, czyli BM Myślenice

"Żeby chirurdzy wiedzieli do jakiego stanu Cię złożyć" - Tata przed wyścigiem :)
    No i stało się. W końcu wyleczyłem kontuzję i od połowy sierpnia wsiadłem na rower. A gdy tylko zacząłem powoli trenować pojawiła się myśl o wyścigu. Tak wyszło, że na przełomie sierpnia i września byłem  w Tylmanowej (okolice Szczawnicy, Krościenka nad Dunajcem) a 1.09 miał być Bike Maraton w Myślenicach więc postanowiłem jechać. Założenie na wyścig miałem bardzo proste: przejechać dystans GIGA. Potrzebne mi były (i de facto nadal są) starty na tym dystansie do klasyfikacji generalnej. Nie myślałem o poważnym ściganiu, bo forma po 1,5 miesięcznej przerwie nie mogła być najlepsza.


    Tak więc w sobotę na kilka godzin przed startem razem z tatą i moim rowerem wsiedliśmy do naszego busika i pojechaliśmy. Na miejscu byłem koło 9:30 ale już po drodze zauważyliśmy, że pogoda nie będzie taka jak przez ostatnie tygodnie. Było chłodno, powietrze wilgotne, chmury bardzo nisko, padał deszcz. Czekało na mnie 64km górskiej trasy, którą organizator określił tak: "bez  większych trudności technicznych" a 2300m przewyższeń zapowiadało ciekawą jazdę. Tradycyjnie jak przed każdym startem coś do zjedzenia, przypięcie numeru startowego, sprawdzenie roweru, rozgrzewka...
     Podjechałem do pierwszego sektora, bo taki zapewniły mi moje ostatnie starty w BM. Zaskakująco mało  osób. Czy ja wiem, może było nas z 30-40? Na kilka minut przed startem oddałem tacie bluzę. Startowałem w koszulce i do tego założyłem rękawki, co okazało się potem bardzo dobrym wyborem. Równo o 11 godzinie rozpoczęło się odliczanie, więc włączyłem pulsometr. Na okrzyk speakera "START" wszyscy ruszyli, ale dopiero po kilku sekundach burmistrz oddał strzał pistoletem... Nikt oczywiście na ten drugi sygnał nie czekał. 
Ruszyli! 
     Wyścig od początku był bardzo spokojny. Pierwsze kilometry to asfaltowy podjazd na którym nikt z czołówki nie atakował, więc jechaliśmy zwartą grupą. Jednak w miarę upływu czasu grupa się rozciągała, a ja postanowiłem nie próbować utrzymać tempa czoła tylko spokojnie rozłożyć na cały wyścig mały zasób sił. Zjazd w teren i dalszy podjazd podzielił wszystkich na małe grupki. Jechałem z kilkoma osobami (pewnie z 2 sektora) które nadały mocne, równe ale nie zabójcze tempo. W końcu jednak przyszedł czas na pierwszy zjazd. Prosty, szeroką szutrową drogą. Tak się stało, że na tym zjeździe zlepiliśmy się w chyba osiem osób i jedna za drugą  zjeżdżaliśmy co nieco dokręcając. Trochę ciekawiej się zrobiło, gdy na zjeździe pojawiły się w regularnych odstępach kanały odpływowe dla wody. Z racji tego że nie chciałem złapać "laczka" skakałem nad nimi, co sprawiło mi radość, bo fajnie mi to wychodziło (ale skromność, nie? :P ). Jednak zjazdy nie trwają wiecznie i znów zaczęła się wspinaczka. 
     Na około 10 kilometrze był bufet, a zaraz za nim rozjazd na MINI/MEGA&GIGA, oczywiście skierowałem się na dłuższe dystanse. Trochę jazdy po asfalcie, potem przejazd przez rów, na którym trzeba było mocno poderwać przednie koło, a zaraz potem tylne, żeby nie stracić prędkości no i znów jazda w terenie. Mimo złych warunków atmosferycznych wiele osób nie zjechało na mini, więc ciągle pokonywałem dystans przy kimś, ale ściskiem tego nazwać nie można. Wręcz przeciwnie, było dużo luzu. 
    Kilometr 15 zapewnił mi wiele emocji. Podczas szybkiego zjazdu na polnej drodze tylne koło dziwnie ześlizgnęło się do rowka w drodze, rower obrócił się prawie o 70st. w prawo i daleko wyskoczył w pole. Można powiedzieć, że "przeleciałem" może z 1,5m, a podczas tego lotu przypomniały mi się słowa babci, które powiedziała mi dzień wcześniej "najważniejsze jest, żebyś dojechał cały". Mimo bardzo złej sytuacji jakimś cudem udało mi się opanować Radka (tak nazywam swój rower) i  ustałem ten dziwny manewr. Lekko zaskoczony ruszyłem w dalszą drogę. 
     Dalsza trasa przyniosła jeszcze więcej niespodzianek, choć na pewno nie tak ekstremalnych. Szybki zjazd szosowy, bardzo ostry nawrót, który prawie bym "przestrzelił" i podjazd. Ale nie taki zwyczajny podjazd. Tętno 190bmp,  przełożenia 22/32 i prędkość w okolicach 6 km/h. I tak przez dłuższy czas. Najpierw po asfalcie, potem długo na płytach, następnie jeszcze  beton i na deser podjazd w terenie. Na górze miałem już naprawdę dosyć. Ale zaczął się zjazd, choć krótki to jednak wystarczył, żeby trochę odpocząć i uspokoić serce. 
     Cały ten czas, od 10 km trasy jechaliśmy w chmurach. Dodały one takiego smaczku do wyścigu. Tajemnicza aura... Nie pomagała jednak ona przy wyborze trasy na kolejnym podjeździe. Chmury były tak gęste, że ciężko było znaleźć kolejne strzałki, więc jechało się na czuja... No właśnie... na początku się jechało, potem jednak deszcz sprawił, że skały i kamienie po których jechaliśmy zrobiły się na tyle śliskie, że jechać prawie się nie dało. Przynajmniej nie na Race Kingach. Mocno się ślizgały i co chwile trzeba było zsiadać i trochę podprowadzać. Wprawiło mnie to w nienajlepszy nastrój, ale wyścig to wyścig więc podążałem czy to pieszo, czy na rowerze dalej w stronę mety. 
     Kolejny zjazd - kolejna dawka emocji. Organizator nie szczędził papieru na wykrzykniki, które pokazywały skalę trudności. W jednym momencie nagle trasa się bardzo zwęziła, zjechaliśmy z szerokiej drogi, na drzewie zobaczyłem kila razy trzy wykrzykniki, zwolniłem, ale jechałem dalej. Singieltrack. Bardzo trudny singieltrack. Z początku jechałem, przenosząc ciężar ciała za siodełko, trzymając oba hamulce. Jednak tylne koło bardzo mocno pływało na każdym korzeniu, skale. Rozejrzałem się, wszędzie kamienie. Stwierdziłem, że ryzyko przewrócenia się jest za duże i zsiadłem z roweru. Spojrzałem za siebie i kolarze którzy za mną jechali też tak zrobili. Okazało się to bardzo dobrym posunięciem, bo nawet schodząc nietrudno było o wywrotkę. Stromo, ślisko, wąsko. Szybkie zbiegnięcie małymi kroczkami, wskoczenie na rower i wyścig trwa dalej. Trochę zjazdu, bufet na którym złapałem banana i znów podjazd. No tak, gdzieś trzeba było nabić te 2300m przewyższeń. Podjazd jak podjazd, za wiele się nie działo, dopiero zjazd dostarczył kolejnych emocji. Najpierw jechaliśmy granią na której widoczność była już baaardzo mała. Widziało się może na 15m do przodu... Na grani jechałem jako pierwszy a za mną jechało kilku rywali. Niestety tuż przed ostrym zjazdem wyprzedził mnie kolarz w koszulce BodyiCoach, który nie radził sobie tak dobrze technicznie. Ale nie ma się co dziwić. Długi zjazd, cały usiany luźnymi kamieniami, skałami. Praktycznie niemożliwe było wyprzedzanie, więc utknąłem za ww. kolarzem. Zjeżdżaliśmy i zjeżdżaliśmy i zjeżdżaliśmy... Końca nie było widać. Bolały ręce, uda, dłonie. Wszystko było spięte w nienaturalnej pozycji wychylonej do tyłu. Pierwszy raz towarzyszyło mi takie uczucie podczas zjazdu. 
     Potem kolejne zjazdy i podjazdy na których nic się nie działo. Dojechałem do rozjazdu MEGA/GIGA i wtedy spadła ze mnie presja. Choćbym teraz się czołgał to i tak będą czekali tam na dole na mnie i zakwalifikują mnie - pomyślałem. No i gdy już się wyluzowałem, zjadłem coś na bufecie szło mi coraz lepiej. Na trasie zrobiło się pusto, jechałem ciągle gdzieś w okolicy kolarza na bardzo fajnym fullu Cannondale-a.  
     Oczywiście drugą pętlę jechałem wolniej, ale o wiele pewniej, lepiej szło mi na podjazdach, gdzie nie robiłem już głupich błędów technicznych. W połowie pętli zaczęło się dublowanie ostatków z MEGA, którzy raczej nie sprawiali problemów. Na jednym z trudniejszych zjazdów kolega na fullu mi odjechał i od tamtej pory go nie widziałem. Kilka kilometrów dalej, dublując jakąś dziewczynę, krzyknęła mi, że jestem 14. Bardzo mnie to zdziwiło i ucieszyło, więc czym prędzej pojechałem dalej. 
     Skończyłem drugą pętlę i skierowałem się do mety. Na 54km był bufet, przystanąłem, zjadłem coś, wypiłem enervita. Byłem zmęczony, ale czułem już, że zbliżam się do mety. Na bufecie powiedzieli, że to ostatnie 10km i teraz tylko zjazd. Bardzo mnie to ucieszyło, więc z dobrym humorem ruszyłem w dół. Jednak informacja okazała się "lekko" niedokładna. Było trochę (może ponad 1km) podjazdu, który bardzo mnie zmęczył. Poczułem pierwsze (i na szczęście ostatnie) lekkie skurcze w łydkach, więc odpuściłem. Wczołgałem się na ostatnią górkę i rozpocząłem ostatni zjazd. Trudny, ale do przejechania. Tutaj już było dużo megowców, ale ładnie przepuszczali. 
Ostatnie metry wyścigu
    W końcu zrobiło się płasko, po lewej stronie widziałem rzekę Rabę i wiedziałem, że to już prawie koniec. Wykrzesałem ostatnie siły i w końcu wjechałem na upragnioną metę z czasem 4:46:48. Czekał tam na mnie tata, który zrobił mi kilka zdjęć. Chwilę posiedziałem, poleżałem, poszedłem obmyć się w chłodnej rzece, przebrałem się. Tombola, na której nic nie wygrałem trwała bardzo długo. Potem makarony (liczba mnoga, bo udało mi się wyprosić drugi, dla "zmęczonego chłopca z dystansu giga"). W międzyczasie dostałem SMS-a, który bardzo mnie ucieszył. A treść jego wyglądała tak: 
"BIKE MARATON 2012 Myślenice: PAWELEC TOMASZ GIGA
NIEOFIC. msc open 14 czas: 4:46:48 M1 -1 PKT: 700" 
Na mecie - totalne wykończenie
     A oznaczało to nic innego, jak to, że po raz pierwszy zagoszczę na najwyższym stopniu podium. Do tego z bardzo dobrym 14 miejscem w OPEN. Tak jak przypuszczałem, na dekoracji okazało się, że byłem jedyny w kategorii. Niektórzy twierdzą, że jeżdżę długie dystanse, żeby tylko zgarnąć nagrody które dostaję za przejechanie... W takim razie zapraszam te osoby na kolejne wyścigi, żeby zobaczyły, że samo przejechanie takiego wyścigu jest bardzo trudnym zadaniem. :)
     W OPEN dojechałem dokładnie w połowie stawki, co dla mnie - najmłodszego na tym dystansie zawodnika, jest obiecujące przed kolejnymi sezonami. 

    Małe podsumowanko: Cały wyścig uważam raczej za udany, choć forma nie mogła po kontuzji dopisać. Cel osiągnąłem - przejechałem wyścig, a do tego dopisałem 700pkt. do klasyfikacji generalnej, z czego jestem bardzo zadowolony. Siłowo i wytrzymałościowo było mi ciężko, co było efektem 1,5 miesięcznej przerwy. Technika jednak mnie nie zawiodła. :) 

   Tak więc: WRACAMY DO ŚCIGANIA :) 
Następny cel: Grand Prix Wielkopolski w Maratonie - Koło 9.09.2012 :)


Mina mówi sama za siebie :)


Pozdrawiam
Tomek :)

2 komentarze:

  1. do zobaczenia w Kole :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No popatrz, akurat w tym samym czasie co Ty w Tylmanowej ja przebywałem w Szczawnicy, tyle że bez roweru :(
    Wracając do startu gratuluje wysokiego miejsca. Ci co tak a nie inaczej wypowiedzieli się nt. Twojego startu nie mają pojęcia czym jest prawdziwe MTB :)
    PS. Szkoda, że wcześniej się nie wykurowałeś, to byśmy się poznali w Wałczu na GP Wlkp. :)

    maltan

    OdpowiedzUsuń