niedziela, 28 kwietnia 2013

Kaczmarek MTB - Olejnica 2013

     Było zimno. Nawet bardzo. Co prawda deszcz już nie padał, ale w powietrzu czuć było wilgoć, wszędzie było mokro, temperatura poniżej 10 st. i do tego wiatr. Wszystko to nie za bardzo pozytywnie nastawiało do startu, ale co zrobić? Byliśmy już na miejscu w Olejnicy, a start był za 45 minut. Rower był gotowy, założyłem tylko bluzę i pojechałem na rozgrzewkę.
fot. Guzik Bartosz
     Wszędzie znajomi... co chwilę komuś macham, zatrzymywałem się... Atmosfera przed wyścigiem była bardzo dobra. Przyjechało dużo ludzi, głównie z wielkopolski i woj. lubuskiego. Zrobiłem dobrą, mocną rozgrzewkę i na 15 minut przed startem ustawiłem się w pierwszym sektorze. Czekała na mnie trasa licząca 67km, z niewielką ilością przewyższeń, lecz jak to można się spodziewać po cyklu Kaczmarek MTB miała być ciekawa. Spiker powiedział, że do startu została minuta, potem pół, poleciała krótka melodyjka, sędzia zagwizdał i ruszyliśmy...
     Zaraz za startem skręciliśmy w prawo na asfaltową drogę. Jak można było się spodziewać cały peleton bardzo szybko się rozkręcił. Ja wrzuciłem spokojnie blat i bez żadnych szaleństw jechałem swoje. Po krótkim odcinku asfaltowym znów skręt w prawo, tym razem w teren. Poranny deszcz sprawił, że było mokro. Ziemia była po prostu wilgotna. Stawka jeszcze bardzo się nie rozciągnęła, a ja spokojnie sukcesywnie, osoba po osobie, skakałem do przodu. Nie chciałem się spalić na samym starcie. Jak to bywa na takich wyścigach nie obyło się bez kilku ostrych dohamowań, jakiś niebezpiecznych wyprzedzeń czy innych wywrotkach. Na szczęście ominęły mnie nieprzyjemności i mogłem ciągle jechać swoje.

      Przez dobre kilka kilometrów ciągle wyprzedzałem, aż w końcu uformowała się mała grupka. Jechałem w miarę z przodu. Trasa była od początku fajna. Prowadzona duktami leśnymi, z dużą ilością zakrętów, na których mocno nadrabiałem i wyprzedzałem. Nawet na pierwszych kilometrach znalazł się podjazd, po którym udało się wszystko zespawać. 
       Skakałem z grupki na grupkę coraz wyżej. W końcu jednak wyjechaliśmy na odcinek, który zapamiętałem z mapki. Długie piaszczyste proste drogi. Tam też postanowiłem trochę odpocząć i zacząłem się wieźć na kole. Szczerze mówiąc, to nie czułem się jakoś fenomenalnie. Nogi trochę bolały, tak, jakby nie były zbytnio wypoczęte. W mniej więcej połowie odcinka piaskowego nasza grupka dojechała grupkę gdzie był m.in. Jarek Skrzypczak i Magda Hałajczak. Piasek niestety nie pomagał w efektywnej jeździe na kole. Mój mało napompowany Race King z przodu i jeszcze mniej naładowany Maxxis CrossMark z tyłu bardzo ładnie w tym piachu szły. Niestety nawet najmniejszy błąd któregoś z kolegi z przodu powodował, że cała grupka uciekała na boki i zaczynało się kręcenie w piachu. 
fot. strefasportu.pl
       Trzymaliśmy się wszyscy razem do jednego piaszczystego podjazdu. Tam ktoś się obrócił, zamotał, kilka osób ( w tym ja) mocniej depnęło i w 6-7 osób oderwaliśmy się od reszty. Potem czekał na nas jeszcze jeden krótki podjazd na którym odeszliśmy jeszcze trochę, a potem po zjeździe i mocnym skręcie w prawo wjechaliśmy na pierwszego singla. Jechałem na 5 pozycji w grupce, lecz technicznie kole
dzy nie jechali dobrze, więc wyglądało to tak: zakręt, idę na ostro po wewnętrznej, staję na pedały, 3 obroty korbą i hop jestem pozycję wyżej... i znów... zakręt, idę na ostro po wewnętrznej, staję na pedały, 3 obroty korbą i hop jestem pozycję wyżej. Tak też znalazłem się na drugiej pozycji w grupce, w której jechałem wraz z kolega z mojego nowego teamu - Kuba Kędziora.
       Jechaliśmy tak sobie dalej ciągle równym tempem. Widziałem, że przed sobą jest Szymon Matuszak i za wszelką cenę chciałem go dojść. Zbliżaliśmy się do niego, ale zbyt wolno. Okazja do nadrobienia strat znalazła się kilka kilometrów później. Były tam dwa sztywne podjazdy. Na pierwszym mocno się zbliżyliśmy, a na drugim udało mi się ładnie wyskoczyć na przód i pójść mocno pod górkę. Na zjeździe od razu zacząłem dokręcać, mocny skręt  w lewo i znów dokręcam. Szedłem na większej mocy tak przez jakiś czas, aż w końcu udało się dojść Szimiego... Niestety nie starczyło pary w nogach, żeby utrzymać jego tempo i odpadłem. Czułem się już wtedy trochę podmęczony. Poczekałem na kolegów i tym sposobem utworzyła się 4-ro osobowa grupka, w której byłem wraz z Kubą. Zaczęła się ostra jazda po zmianach... Niestety nie miałem aż tyle sił, żeby je dawać. Jedyne co zrobiłem to wyciągnąłem żelka i zacząłem go jeść... wtedy też trochę odpadłem od grupki, ale Kuba poczekał i potem razem dospawaliśmy. Widział, że zaczynam tracić siły i chciał mnie poczęstować swoim żelem, jednak podziękowałem, z racji tego, że przed chwilą zjadłem własnego. 4-ro osobowa grupka szła na prawdę mocnym tempem.
      Dojeżdżaliśmy dopiero do 27km a ja już opadałem z sił. Wiozłem się na kole i wiozłem, lecz w końcu puściłem. Nie dałem rady. Obejrzałem się za siebie - nikogo nie było. Czekała mnie samotna jazda. I tak minęło mi aż do kolejnego singla. Była to długa dróżka nad jeziorem Olejnickim. Szybki singiel, bez większych zakrętów i trudności. Dojechał do mnie jakiś chłopak z Kargowa Team-u i wyprzedził. Za mna goniła duża grupka. Czułem się słabo, ale usiadłem na koło i utrzymywałem tempo, jednak w pewnym momencie nie zauważyłem korzenia i ześlizgnęło mi się koło. Nie wywaliłem się - udało się podeprzeć nogą, ale niestety siodełko wjechało mi w... No właśnie. Doszła mnie grupka, musiałem chwilę przeczekać, ale  w końcu udało się ruszyć...Miałem tylko jeden problem. Nie mogłem zbytnio usiąść. Tak. Mocno dostałem tym siodełkiem. Na pewno nie poprawiło to mojej dyspozycji. W końcu jednak usadowiłem się i przestałem myśleć o czterech literach tylko o wyścigu i zacząłem jechać wraz z grupką. Do końca singla nadrabiałem techniką, potem gdy wyjechaliśmy na płaską drogę leśną to mi odjechali. 
      Zacząłem się poważnie zastanawiać czy nie skręcić na MINI. Jechało mi się źle, pomyślałem jednak, że zaraz zacznie działać żel i postanowiłem jechać na MEGA. Na rozjeździe skręciłem w prawo żartując pod nosem, że robię największy błąd w życiu. Przed sobą, jakieś 100 metrów, widziałem gurpkę. Za sobą - nikogo. Postanowiłem jechać swoje, a jak uda mi się nadgonić to będzie dobrze. Jechałem, jechałem, ale wisiałem ciągle w odległości 100metrów. Psychika nieźle siada w takich momentach. Z jednej strony jak pójdę w trupa i dojdę to potem zaraz mogę odpaść jak od Szymona, jak będę czekał to mogę się nie doczekać- tak się zastanaiwałem. Postanowiłem jednak jechać swoje i ani nie gonić, ani nie czekać.
      Po 30 kilometrze złapała mnie bomba. Bomba życia. Jechałem 13km/h... po płaskim... do tego na wysokim tętnie. Nie wiedziałem co się dzieje. Zatrzymałem się nawet, żeby sprawdzić czy nie trą mi hamulce, bo czułem się tak, jakbym jechał na zaciśniętych. Nic jednak takiego się nie działo... Byłem lekko mówiąc załamany. Co się dzieje? - ciągle przechodziło mi przez głowę te pytanie. No nic... Postanowiłem jechać dalej, choć miałem pewną pokusę, żeby zejść z trasy. 
      Kilka kilometrów dalej obejrzałem się za siebie i zobaczyłem grupkę... - wybawienie? Trochę mnie dochodzili, ale jak byli już blisko to zobaczyłem, że ciągnie ją nie kto inny jak Jarek. Szybka wymiana zdań, mówię w jakim jestem stanie. Wyprzedził mnie, usiadłem na koło i zacząłem w końcu coś jechać. Odżyła we mnie nadzieja, a wraz z nią siły. Wyjechaliśmy na piaszczysty odcinek, który zrobił się nawet znośny. Jechało się lżej niż rundę temu. Nie miałem sił, żeby dawać zmiany, więc prawie ciągle Jarek jechał z przodu. Tętno trochę spadło, trochę odpocząłem. W pewnym momencie nawet mieliśmy bliższy kontakt z przyrodą, bo kilkadziesiąt metrów przed nami przebiegło stado saren.
        Niestety nie byłem w stanie nawet jechać ciągle na kole. Tam, gdzie zostawiłem Jarka okrążenie wcześniej, teraz on mnie zostawił. Gdy już wiedziałem, że nie zespawam obejrzałem się za siebie a tam pustka... Czyli powtórka z rozrywki. 
            Na szczęście po jakimś czasie samotnej jazdy dogonił mnie zawodnik z Kargowej - Adrian.
Jazda z Adrianem | fot. strefasportu.pl
Pogadaliśmy chwilę, po czym usiadłem na koło i zaczęliśmy jechać na singlach. Tutaj też trochę odpocząłem na technicznych zakrętach czy pojedynczych zjazdach. Jechaliśmy tak sobie wspólnie, lecz znów odpadłem. Na szczęście za mną pustki nie było, tylko dojechał do mnie Rafał Bielawski. Powtórka z rozrywki - siadam na koło i się wiozę. Rafał wykonał niezłą robotę, bo dospawał do Adriana. Jechał z nami jeszcze jeden zawodnik - Klosiu z forum rowerowego, na bardzo fajnym Canyonie 29er... I tak pokonaliśmy odcinek z ostrymi podjazdami, potem jechaliśmy przez chwilę razem, lecz znów odpadłem....
             Naprawdę było ze mną coś nie tak. Chciałem już tylko dojechać do mety. Jechałem samotnie przez dłuższy odcinek, potem przez całego singla i dopiero za nim złapałem koło jakiemuś zawodnikowi. Przejechałem się z nim dobrych kilka kilometrów. Do mety zostało około 6, gdy zobaczyłem chłopaka, który jechał do mety metodą hulajnogową,  spytałem czy chce skuwacz i po potwierdzającej odpowiedzi rzuciłem go w stronę chłopaka.
            Czułem, że meta blisko i zacząłem trochę odważniej jechać. Doszła mnie grupka trzech meżczyzn wraz z Magdą Hałajczak, która jechała po zwycięstwo OPEN wśród kobiet. Do mety zostało dosłownie 3 km, więc stwierdziłem, że z tą grupką dojadę do mety. Tempo było mocne, ale tym razem nie zamierzałem odpaść... Ba, postanowiłem nawet, że spróbuję finiszu. I tak po wyjechaniu z lasu skręciliśmy w lewo na asfalt. Tempo było mocne, a gdy tylko zobaczyłem samochody stojące przy drodze - znak, że meta tuż tuż -
wyszedłem na bardzo mocną zmianę, złożyłem się w zakręt w lewo (90st.), który pokonałem na bardzo dużej prędkości (i ryzyku), stanąłem w korby na ostatnie 60-70 metrów wyścigu i wpadłem na metę zostawiając resztę na odległość kilku-kilkunastu metrów. 
fot. Jacek Głowacki
             Na mecie stali znajomi: Jarek, Jonek, Piotrek... Jarek wyciągnął rękę żeby przybić pionę, ale jedyne co zrobiłem to praktycznie spadłem z roweru i padłem na ziemię. Trup. Potem poszliśmy coś zjeść, a ja ledwo co stałem. Wciągnąłem porcję makaronu, jakiś placek i poszliśmy do samochodu ogarniać się... Dodam tylko, że skończyłem wyścig z czasem 2:45, na 55 pozycji OPEN i 19 w M2.


          Co się stało, że maraton nie poszedł za bardzo po mojej myśli? Nie wiem. Mam kilka przypuszczeń związanych ze zmianą "rytuału" przedwyścigowego, ale nie chcę tutaj się jakoś usprawiedliwiać. Czy jestem zadowolony? Nie. Wielkiej tragedii nie było, ale mam aspiracje na lepsze wyniki. Z tego wyścigu trzeba wyciągnąć wnioski, zmienić parę rzeczy  i potraktować go jako błąd przy pracy, szybko zapomnieć i skupić się na najbliższych wyścigach, które już za niecałe 3 dni... W środę, 1.05, ścigam się w Murowanej Goślinie na dystansie GIGA... czyli 110km... Mam pewne obawy, ale pogadałem dziś z Rafałem co i jak, więc mam już pewne założenia i taktykę na wyścig. Wracam także do przyzwyczajeń przedwyścigowych z zeszłego roku i jak mam nadzieję, że wszystko wróci do normy. 

A jak skończyła się sprawa z pożyczonym skuwaczem? Po wyścigu podszedłem do spikera i spytałem się czy nikt nie oddawał skuwacza....
"-Taki młodszy chłopak, w białej koszulce był oddać skuwacz.
- O tak, dokładnie temu pożyczyłem
- To dziwne...bo skuwacz już ktoś odebrał..."
Zaczynam wątpić w ludzkość.


Z nadzieją na lepsze jutro
Tomek-MTB ;)



Galerie ze zdjęciami znajdziecie tutaj:

1 komentarz:

  1. Miło było się poznać osobiście! Powodzenia w Murowanej i do zobaczenia na trasie ;)
    PS. Dobry zwyczaj nie pożyczaj ;)

    OdpowiedzUsuń