niedziela, 21 kwietnia 2013

Pierwszy test nogi - Grand Prix Wielkopolski - Dolsk

     Dawno tak się nie stresowałem przed wyjazdem. I nie chodziło tutaj o sam start, tylko o to, że czegoś zapomnę. Przecież ostatni raz ścigałem się w październiku... Dziwne, ale fajnie uczucie znów pakować się na ten wyścig. Tym razem jechaliśmy na pierwszą edycje Bike Cross Maratonu w Dolsku. Startowałem już tam kiedyś i niestety za dobrze tego nie wspominałem - dobrą jazdę popsuł mi laczek. Ale w tym roku miało być inaczej... i było. 
     Chwilę przed 9 godziną Rafał z prawie pełnym busem przyjechał na umówioną stację. Wszyscy (czyli Jonek, Glon, Jarek, Piotrek, ww. Rafał i ja) mieliśmy bardzo dobre humory. Fajnie było znów wrócić do ścigania, chociaż niektórzy mieli już ten powrót za sobą - tydzień temu w Trzebani. Ruszyliśmy w stronę Dolska po drodze zbierając  jeszcze Roberta. I tak przed godziną 10 byliśmy na miejscu wyścigu. Było dużo ludzi, ale tego się spodziewaliśmy. Jedyny wyścig w okolicy w ten weekend. Oczywiście wszędzie jacyś znajomi. Dostaliśmy od Rafała numery, które jak się okazało odebrał dzień wcześniej i zaczęliśmy się szykować do wyścigu. Trochę to trwało, ale ostatecznie o godzinie 10:20 ruszyłem na rozgrzewkę. Było zimno i wietrznie, a ja zdecydowałem się na jazdę w krótkich spodenkach i koszulce wraz z rękawkami. 
Czasu na rozgrzewkę niestety nie miałem za wiele, ale trochę pokręciłem i pojechałem się ustawić na start. W tym roku w Dolsku zjawili się bardzo dobrzy zawodnicy: Kornel Osicki, bracia Swatowie, Radek Lonka, Andrzej Kaiser, Michał Kowalczyk, Radek Tecław i jeszcze długo można by wypisywać. Jak to zwykle bywa, stojąc w sektorze miałem koło siebie samych znajomych, głównie kompanów podróży samochodem.
Start honorowy - fot. J. Głowacki
      Chwile po godzinie 11 wystartowaliśmy ze startu honorowego. Bardzo tego nie lubię i moim zdaniem takie starty nie powinny mieć miejsca. Dużo przepychania, nerwowych sytuacji, wyzywania się... Na
szczęście bezpiecznie dojechaliśmy (choć nie wszyscy) do rynku, gdzie był start ostry. O dziwo nie był lotny. Zatrzymaliśmy się i tak przez 5 minut słuchaliśmy p. Kurka, potem nastąpił już "dżingiel" i zaczął się oficjalny pierwszy test mojej nogi w tym sezonie.

      Jak można było się spodziewać od razu poszło mocne tempo. Wszyscy kolarze czekali na ten moment po długiej zimie i nikt nie zamierzał odpuszczać. Odbiło się to moim tętnie, które bardzo szybko i gładko przeszło do strefy beztlenowej i rosło sobie ciągle aż do 200 ud/min. Niestety zacząłem odczuwać za krótką rozgrzewkę, lecz na to teraz już nie było rady. Trzeba było jechać. Przed sobą widziałem Jonka, Jarka, koło mnie jechał p. Jasiu. Musiałem się nieźle naginać, żeby utrzymać tempo peletonu. Trochę mnie ten fakt zaniepokoił, ale miałem jeszcze przed sobą 70km trasy, więc nie zamartwiałem się na zapas. Po zjechaniu z asfaltu nastąpił ostry zjazd a potem sztywny podjazd na łace. Tam też następowały pierwsze przetasowania i zmiany. Dogoniłem Jarka, Jonka i ich zostawiłem za sobą. Nie za bardzo miałem czas, żeby się rozglądać czy jadą za mną czy nie, jechałem tylko swoje wyprzedzając kolejne osoby. 
     Po kilku kilometrach w terenie uformowały się grupki. Tempo było stosunkowo mocne, a ja jechałem ciągle w beztlenie. Szczerze mówiąc to nie pamiętam z kim jechałem, ale wiem że było ostro. Na około piątym kilometrze bardzo się zdziwiłem, bo zobaczyłem ledwo jadącego Glona. Na plecach miał ślady po glebie, ale nie wiedziałem wtedy co się dzieje, pojechałem dalej. 
      Przez dużą część czasu to ja prowadziłem grupę. Zacząłem się rozkręcać po nieudanym starcie i doganiać kolejne osoby. W pewnym momencie dojechałem do Rafała, który mruknął, że coś tam mu nie idzie i że nie umie utrzymać tempa. Ja natomiast miałem przed sobą kolejny cel - kolejną grupkę. Jak to zwykle bywa kilka razy mocniej stanąłem na pedały, potem schyliłem się do kierownicy i po około minucie zespawałem z kolejna grupą. Jechał tam m.in. Artur Sobkowiak i Szymon Matuszak, z którym podczas wyścigów już nie raz współpracowałem. Usiadłem na koło, żeby trochę odpocząć, ale na nieszczęście jakiś kij wkręcił mi się w szprychy. Co ciekawe, ułożył się równolegle z nimi i nie przeszkadzał w obracaniu się koła. Słychać było tylko miarowe puk, puk, puk, puk. Próbowałem różnych rzeczy, żeby kij wyskoczył, lecz nic nie dawało efektów przez ponad kilometr, a przez próby usunięcia kija grupka zaczęla mi lekko odjeżdżać. Musiałem się zatrzymać. Wyrwałem szybko kij, który mocno nabił się na płaską szprychę. W czasie tego pit-stopu wyprzedziło mnie kilka osób w tym Rafał, jednak na szczęście ciągle ktoś mnie wyprzedzał, więc jak tylko wystartowałem od razu miałem pociąg. I tak z osoby na osobę przeskakiwałem do przodu, aż do momentu gdzie znów prowadziłem grupkę razem z zawodnikiem z Samochodów Użytkowych. 
     Wtedy też zobaczyłem, że doganiamy jadącego samotnie Tomka Zozulińskiego. Złapał się do naszej grupki i zaczęliśmy współpracę. Razem z Tomkiem jechaliśmy na zmiany, inni raczej się wieźli na kole. Czułem się bardzo dobrze i wraz z o rok starszym kolegą leciutko zostawialiśmy grupę za sobą, lecz co jakiś czas ktoś spawał. Zmiany między nami były długie i mocne. Czasami wspomagał nas też zawodnik w charakterystycznej koszulce, na której był wymalowany kręgosłup i żebra. Grupka liczyła koło 10 osób i dopiero po wyjeździe na asfalt więcej osób się uruchomiło. W tamtym też miejscu bardzo mocno był odczuwalny wiatr, który nie pomagał podczas szybkiej jazdy na szosie. Jak wcześniej, zmiany były długie i mocne, więc po chwil zobaczyliśmy przed nami dużą grupkę zawodników. Zaczęło się doganianie. I trwało to przez dobre 2-3 kilometry szosowego odcinka, aby pod koniec mieć grupę już w odległości 50 metrów. Zaliczyliśmy ostry skręt w lewo i przed nami rozciągnął się sztywny podjazd, na którym zmagało się już koło 15 zawodników. Widziałem tam Szymona, ale także takich zawodników jak Radek Lonka. Na podjeździe znów skróciłem dystans do grupki. I udało mi się dojść do ostatniego z niej - Szymona. Pojechałem chwilę na kole i rozkręciłem się bardzo mocno, żeby dogonić z górki. Zjazd nie był trudny, lecz niebezpieczny - usiany różnymi gałęziami i kijami. Jednak nie odpuszczałem i ciągle dokręcałem chcąc dogonić całą grupę. Szaleńczy zjazd okazał się owocny i na dole byłem już bardzo blisko ostatnich zawodników. Tam też laczka złapał Zbigniew Wiktor, lecz już zabierał się do naprawy awarii. 
       Niestety nogi odmówiły posłuszeństwa. Krótki sztywny podjazd nie dał szans dojścia całej grupy. Potem po skręcie w lewo znów zacząłem walczyć, lecz dogonienie grupy było ponad moje siły. Odpuściłem trochę, poczekałem na Szymona i zaczęlismy naszą dwójkową jazdę.
       Droga prowadziła częściowo przez las, przez polany, lecz ciągle była nierówna, co nie pozwalało skutecznie i efektywnie jechać na kole. Zmieniliśmy się kilka razy, ja przy okazji zjadłem żela. Do tego ciągle popijałem nowo kupiony Carbo Loader, który bardzo ładnie mi pomagał i ładował mi węgle. Po dosłownie kilku minutach jazdy Szimi odwrócił się do mnie i powiedział, żebyśmy lepiej poczekali na grupę za nami. Odwróciłem się, a że byli blisko to się zgodziłem. Jak tylko czoło grupki mnie wyprzedziło Szimi usłyszał mój jęk: "O nie... Glon". Tak, to był Glon, który ciągnął za sobą
Glon jako koń pociągowy. | fot  -strefasportu.pl
koło 15 osób. Szybko załapaliśmy się i ruszyliśmy tuż za "koniem pociągowym". Tak rzeczywiście był wykorzystywany przez nas Glon. Szczególnie widać to było na odcinku asfaltowym, gdzie położył się na kierownicy i równo podawał ciągle ponad 35 km/h. Wiedziałem, że jak tak Glon jedzie to będzie tak jechał jeszcze długo. I nie myliłem się. 
      Po kilku minutach szybkiej jazdy na asfalcie ktoś rzucił: "patrzcie do tyłu". Odwracam się i widzę coś szokującego. Nasza grupka nagle stała się peletonem... Jechało w nim chyba z 40 osób. Przez chwilę zastanawiałem się jak to jest możliwe... Ale potem zobaczyłem ludzi z dystansu MINI. Wszystko jasne. Startowali później, ale mieli krótszą trasę i teraz się spotkaliśmy. Zrobiło się ciekawie. Wielki peleton, pełno dobrych zawodników i Glon jako "koń pociągowy". 
     Asfalt w końcu jednak się skończył i skręciliśmy w prawo. Czekał tam na nas lekki podjazd z ułożonych płyt. Ciągle starałem się trzymać z przodu, żeby nie wchłonął mnie peleton. Dobrze mi to wychodziło. Żelek zaczął działać, ja się czułem świetnie. Na szosie trochę odpocząłem, bylem w stanie jechać dalej naprawdę dobrym tempem. Już wtedy wiedziałem, że test "nogi" wypadł pozytywnie. Pierwszy wyścig w sezonie, ale jechałem o niebo lepiej niż w zeszłym roku o tej samej porze. 
     Niestety jak to bywa w takich sytuacjach musiało się coś stać. I tak było tym razem. Słyszę trach, luz w korbie, patrzę na dół i tylko co mi pozostało to starać się stłumić przekleństwo. Nie wiem czy mi się to udało, chyba nie. Ale cóż począć na zerwany łańcuch? No nic, kładę rower, staje przy trasie i przez siedem minut co chwilę: "Ma ktoś skuwacz?" ; "Ma ktoś spinkę?"... W końcu jednak dostaję to co potrzebuję i zabieram się za skuwanie. O dziwo szybko mi to idzie. Wsiadłem na rower i zacząłem jechać. Z początku
Tutaj już zaczynam nadrabiać straty po zerwaniu łańcucha. |fot - strefasportu.pl
byłem bardzo sfrustrowany, jednak potem przypomniałem sobie to, co postanowiłem przed wyścigiem - czyli nawet jak coś się stanie to dalej walczę. I zacząłem nadrabiać straty. Zaliczyłem ostry zjazd i podjazd i zaczęła się ostra jazda. "Prawo, lewo, moja lewa, puść prawą" I tak przez 10 kilometrów, aż do rozjazdu MINI/MEGA. Choć wiedziałem, że ze stratą blisko 10 minut nie mam szans na dobre miejsce, to jednak chciałem walczyć. I dobrze się czułem. Noga naprawdę podawała bardzo dobrze, jechało mi się świetnie. Na około 13 kilometrze od zerwania łańcucha dogniłem Piotrka Majera, lecz "nie chciał" ze mną jechać (smuteczek). Kosiłem dalej. Rumakowanie jednak skończyło się kilka minut później. Znów wyprzedziłem łańcuch. 
     Nawet nie próbowałem tłumić złości. Usiadłem sobie na ściółce leśniej i zabrałem się za ponowne skuwanie. Byłem mocno zdegustowany. Jedyny plus drugiego zerwania to taki, że nie musiałem czekać aż ktoś mi rzuci skuwacz. Po kilku minutach ruszyłem znów. Tym razem zdrowy rozsądek wziął górę nad chęcią walki. Stwierdziłem, że skoro mam dojechać do mety zanim mi się łańcuch skończy przy kolejnych próbach skracania go, to muszę jechać lekko i na wysokiej kadencji. Tak też zrobiłem. Wskoczyłem na spokojne tętno treningowe i jechałem dalej. Nie ukrywam, że było mi po prostu przykro. Byłem w tej sytuacji bezsilny. 
      Spokojnie sobie kręcąc jechałem tempem adekwatnym do zajmowanej pozycji. Na kilka kilometrów przed metą dogonił mnie Artur Sobkowiak. Okazało się, że też miał problemy ze sprzętem. Bez  spiny
fot. Mirek Sell
jechaliśmy sobie i gadaliśmy przez ostatnie kilometry. Ja tak jak w zeszłym roku, ku wielkiej uciesze dzieci, przybijałem im piątki. 
      Dojechaliśmy do mety, wjechaliśmy na nią wspólnie z czasem: 3h i 28 sekund. Na mecie czekali na mnie już znajomi: Jarek, Jonek i inni. Dostałem niezły opieprz za ten zerwany łańcuch... Prawda. Należało mi się.

      Słowem krótkiego podsumowania: Pierwszy wyścig w 2013 jest już za mną. Jak będę go wspominać? Trudno powiedzieć. Z jednej strony jestem bardzo zadowolony moją dyspozycją. Jechało mi się naprawdę świetnie, chociaż jeszcze dużo pracy przede mną, żeby jechać z czołem. Nie wyszedł mi start, lecz myślę, że jest to kwestia lepszej rozgrzewki. Potem jazda na zmiany z Tomkiem Zozulińskim i dochodzenie kolejnych gurpek pokazało, że jest moc i że dobrze przepracowałem zimę. Pech z łańcuchem... No mogłem temu zapobiec kupując nowy... Teraz musze taki zamówić, żeby nie było na kolejnych wyścigach problemu. Sam siebie też zaskoczyłem jazdą po pierwszym zerwaniu łańcucha. Była moc i jechałem dobrym tempem nadganiając kolejne osoby. Kto wie, jak to by się potoczyło, gdybym w ogóle nie zerwał łańcucha, albo zerwał go tylko raz? Poza tym sprzęt spisywał się dobrze, SID,  którego bardzo mało napompowałem ładnie wybierał nierówności, a Race Kingi z ciśnieniem 2,1-2,2 bara ładnie pochłaniały drgania, szczególnie na brukowych odcinkach. Jedyne co muszę jeszcze zmienić to obrócić mostek, ponieważ pod koniec wyścigu bardzo mnie bolały plecy. Jak wrócę do ustawienia z zeszłego roku powinno być lepiej... Jeśli chodzi zaś o Carbo Loader-a, którego używałem dzis pierwszy raz w życiu, to jestem bardzo, ale to bardzo pozytywnie zaskoczony. Gdy tylko nogi zaczynały boleć, to popijałem dwa łyki i po kilku minutach jechało się o wiele lepiej. Piękna sprawa. 


    Po maratonie zostaliśmy na wręczaniu nagród (Rafał zajął 3 miejsce w M4) i losowaniu. Na otarcie łez po średnio udanym starcie wylosowałem rower. Jeślibym napisał, że się nie cieszę to bym skłamał. :) Pewnie będzie na nim jeździła siostra, bo miała w planie kupno roweru. Niech jej długo służy :) Poza tym... jest czerwony... czyli szybki!
fot. XC-MTB.info

Teraz tylko ładnie odpocząć i szykować się do matury... ale też oczywiście do następnego startu! Za tydzień Kaczmarek MTB i Olejnica. 

Noga jest... Jak jeszcze sprzęt będzie działał to będzie pięknie :)

11 komentarzy:

  1. Świetna relacja :) Kiedy następny start?

    OdpowiedzUsuń
  2. dzięki! dzięki! dzięki!:):):)

    ~siostra;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak zwykle Tomku bardzo przyjemnie czyta mi się Twój wpis ;)
    Gratuluje dobrej jazdy i współczuje problemów technicznych na trasie. Mam nadzieję, że już za parę dni będziemy mieli okazję się poznać ;)

    Do zobaczenia !

    OdpowiedzUsuń
  4. witam,
    fajna relacja. Gdzie można znaleźć zdjęcia z maratonu?
    pozdr

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. lol już wiem gdzie :) umknęły mi te linki przy czytaniu relacji. Pozdr

      Usuń
    2. Spokojnie, nic Ci nie umknęło. Dopiero przed chwilą je dodałem ;)

      Usuń
    3. Aaa, chyba, że tak :) już myślałem, że z moim wzrokiem nie najlepiej :)

      Usuń
  5. "Nie chciał" a "nie mógł" to taka mała różnica :-/

    OdpowiedzUsuń