niedziela, 29 września 2013

Konflikty tragiczne, tęga głowa i masa pomysłów - Świeradów Zdrój

Hej.
Po wyścigu w Świeradowie podbił do mnie kolarz z tekstem, że czeka na wpis na blogu o wyścigu.. Ehe.. ehe.. Dobra. Napiszę. Chociaż chyba ten kolarz nie był świadomy, że to był najkrótszy wyścig w moim życiu.

Wersja pierwsza: 

Mimo, że przez cały tydzień chorowałem, to czułem się dobrze. Świeradów z zeszłego roku wspominałem bardzo pozytywnie, bo pobiłem tam swój rekord miejsca OPEN (13) i wygrałem kategorię. W tym roku chciałem znów zaliczyć dobry występ i pobić swój poprzedni czas, przy okazji broniąc ósmego miejsca w generalce. Traska była pode mnie. Długi, ale mało stromy podjazd na samym początku, z jednym "resetem". Potem płasko i szybko. Taktyka była prosta: mocno pierwszy podjazd i potem trzeba się utrzymać. 
W Świeradowie zagościliśmy dzień wcześniej.. a tak właściwie już pod wieczór. Nocowaliśmy na jakimś odludziu, ale nie było aż tak źle (no może oprócz tego, że było cholernie zimno w pokoju). Wstaliśmy sobie z Tomkiem koło ósmej rano, zjedliśmy swoje, potem poleżeliśmy jeszcze, ale ostatecznie godzinkę przed startem wybraliśmy się na rozgrzewkę. I tam cała historia się zaczyna. 
Już na pierwszym podjeździe zerwałem łańcuch. Ot tak. Po prostu. Wiem, wiem. Miałem już podjechany napęd, ale łatwy wyścig miał wytrzymać. Dobra, trudno. Wziąłem łańcuch w łapę i zjeżdżam do serwisu. Tam łapią się za głowy, ale pomagają mi i skuwają  mi go. Zadowolony jadę jeszcze trochę rozgrzewki (w tym ostatni singiel) i potem ustawiam się w drugim sektorze. Moja psychika jest poorana i wiem, że muszę jechać mega lekko, żeby nie porwać łańcucha drugi raz. 
Pierwszy sektor startuje, my zaraz za nim. Od początku na wysokiej kadencji, ale staram się przebijać do przodu. Puściłem Rafała trochę przed siebie. Czekałem tylko na reset (pierwsze miejsce na którym można odpocząć - zjazd), który miał być po mniej więcej dwóch kilometrach. 
No ale niestety. Nie zdążyłem do reseta dojechać. Łańuch jebutnął. Potem ja jebutnąłem łańcuchem i potem rower jebutnął o ziemię. Sfrustrowany usiadłem sobie na mokrej trawie. "Co robić, co robić?" 
Zacząłem niemrawo pytać czy ktoś nie ma spinki. Znajomi przejeżdżali i pytali co się dzieje, ale nikt nie miał tego czego potrzebowałem. W końcu po kilku minutach podjeżdża do mnie Piotrek Berdzik i zaczyna mi pomagać. Okazuje się, że jedzie bajabongo z dziewczyną, więc ma czas. Zabieramy się do naprawy i po kilku minutach łańcuch jest w jednym kawałku. 
Wsiadam na rower i zaczynam podjazd. Duszę manetkę... i nic. Duszę, duszę, duszę. Nic. Nic. Nic. Działa na pełnym zasięgu, ale dźwięk który się wydobywa z niej jest mniej więcej podobny do tego, co słyszy głuchy człowiek ze stoperami w uszach podczas dzwonienia wyciszonego telefonu, czyli nic. Cholera. 
A wiecie co jest najciekawsze w tym wszystkim? Pit-stop trwał jakieś... bo ja wiem? 10 minut? A ludzie ciągle jeszcze jechali i jechali i jechali. BOŻE! Przecież to był drugi kilometr. Dobra, nieważne. 
Zjechałem do mety, pokręciłem się po miasteczku, zjadłem banana i spotykam Maćka Grabka. "Już?! Gratuluję!" Aha, tej. 
Potem postraszyłem ludzi zjeżdżając kilka razy głośno i ostro po schodach przy samej fontannie. Szczególnie przestraszone byli wypoczywający obywatele Niemiec. Ale wiecie co w tym najlepsze? Chwilę później duszę manetkę, i słyszę klik. Jak od przeładowywania karabinu.
Dobra. Obywatele Niemiec i karabin to nienajlepsze zestawienie, więc postanawiam wrócić do miejsca noclegu, gdzie oddaje się uspokajającej terapii patrzenia przez okno. 

Wersja druga:
W nocy przed wyścigiem nieźle zmarzłem. Miałem ogromny, wewnętrzny konflikt tragiczny. Przykryć nogi i odmrozić sobie szyję, czy podciągnąć kołdrę pod sam łeb i stracić czucie w stopach. Długo się nad tym zastanawiałem, ale w końcu przyjąłem pozycję embrionalna, co nie było łatwe. Zjadłem tak dużo makaronu, że mój brzuch wystawał poza łóżko. A spałem na dwuosobowym. 
Dobra, zasnąłem, potem nic nie pamiętam, potem rano wstałem. Logiczne. 
Naładowałem się węglami i poszliśmy na rozgrzewkę. 
Chyba muszę stwierdzić, że ten wyjazd był wyjazdem konfliktów tragicznych. Już tłumaczę. Nie za bardzo chciałem jechać wyścig, bo następnego dnia mieliśmy jechać rundę na singlach, i tam chciałem pokazać jak się jeździ. Więc albo pojadę mocno wyścig i jutro umrę, albo nie pojadę wyścigu i pokażę wszystkim jak się jeździ na singlach. O tak. Tylko jak to zrobić, żeby nikt się nie zorientował? Trzeba coś skombinować. 
Na rozgrzewce z Tomkiem potwierdziły się moje przypuszczenia. Jest mocny jak stado dzikich pociągowych koni. Nie chciałem, żeby zrobił na wyścigu nade mną pół dnia przewagi, więc zacząłem kombinować. Kamień + drugi kamień + łańcuch i zacząłem obkładanie. Jak już ogniwa były zniszczone, to zabrałem się do rozgrzewki. Gdy Tomek był blisko nadepnąłem kilka razy mocno i strzelił. O Boże, jak mi przykro. Chyba nie wystartuje. Na co Tomek, żebym leciał do serwisu, tam mi zrobią. No nie. O tym nie pomyślałem. Trzeba było zerwać tuż przed startem. Fuck. 
Jadę do tego serwisu i mówię, że mam problem, a w myślach modlę się, żeby z jakiejś głupiej przyczyny nie mogli mi tego zrobić. A oni: "Dawaj szybko, załatwimy to." Cholera, nic się nie układa. 
Mówią mi, że najlepiej dać spinkę, to się nie rozwali. Nieeee. Trzeba inaczej. "Wie Pan... ja wolę jak mi skujecie. To działa. No mówię Panu, że lepiej skuć. Nie umie Pan skuwać?" I tak mu wsiadłem na ambicje, że skuł skuwaczem a nie spinka. Dobra moja. 
Pojechałem dalej na "rozgrzewkę". Po kilku minutach stwierdziłem, że mogę się przejechać przez cały wyścig bajabongo, to się nie zmęczę. Trafiłem jednak na singla, gdzie była końcówka wyścigu. Prawie trzy razy przeleciałem przez kierownicę, bo zapomniałem jak się używa hamulców i hamowałem butem o oponę. No i wtedy stwierdziłem, ze prędzej się zabije na tym wyścigu niż zrobię bajabongo. Więc wracam do serwisu. 
"Panieeee. Musze poprawić ten łańcuch." On zdziwiony, daje mi skuwacz, a ja szybko wybijam trochę ogniwko, tak, żeby się rozerwało od razu po starcie. 
Ustawiam się w sektorze i czekam na start. Humor dopisuje, bo w końcu się nie zmęczę. Strzelają, idzie ogień od początku. Udaje, że walczę. Tak właściwie takim tempem bym mógł przejechać jedynie trzy minuty. W tym czasie łańcuch powinien strzelić. Ale nie strzela. Ja puchnę, spływam, a łańcuch trzyma. Cholera. 
W końcu jednak daje największy przekos i staje w korby. Łubudububudubu. W końcu. 
Udaje zrezygnowanie. Ludzie chcą mi pomagać, a ja mówię, że nie chce. "Tomek, łap spinkę" "Nie, proszę nie.  Nie dawaj mi jej. Błagam." 
W końcu jednak przyjeżdża Piotrek Berdzik i zatrzymuje się. Chcę go przekupić, żeby jechał dalej, ale się upiera i naprawia mi łańcuch. Jestem bliski płaczu. Czy nic w życiu nie może mi wyjść? 
Wsiadam na rower i wpadam na genialny pomysł. Tak! "O kurde. Manetka mi nie działa. Olać wyścig. Cześć." i zjeżdżam do mety. 
Przejeżdżam przez metę w geście triumfu, telewizja, kamery, gratulacje od organizatorów i w ogóle. Ciekawe czemu się nie zastanawiali, że na godzinnym wyścigu zrobiłem godzinę przewagi nad rywalami. 
Potem jadę do hotelu, kradnę komuś grzejnik i odpoczywam, śpiewając pod nosem "We are the champions".
Wieczorem odbieram bon na sto tysięcy złotych za 9 miejsce w generalce i gazetkę "Jak zostać rolnikiem". 

Następnego dnia, pełny sił jedziemy na Singieltrack pod Smrkiem. "Tam im pokaże jak się jeździ". W końcu byłem na świeżości. Ale zapomniałem, że Tomek Czerniak jest silny jak stado dzikich koni pociągowych i zostawia mnie na pierwszym podjeździe. Ale, żeby nie było, to wywalam się na pierwszym zakręcie, obijam sobie udo i łydkę.  To wszystko jest właśnie przykrywką, dlaczego nawet na świeżości nie jestem silniejszy od Tomka. 

"Nie oddam moich stu tysięcy".


#edit
Kilka osób do mnie zadzwoniło i pisało w pewnej sprawie. Proponuje więc wam małe ćwiczonko.
Przewiń stronę trochę do góry. Zacznij czytać jeszcze raz drugą część tekstu i potem odpowiedz sobie na pytania:
-Czy chłopak walczący o miejsce w generalce specjalnie rozwalałby sobie sprzęt, bo nie chce mu się ścigać?
-Czy chłopak, który dorabia kosztem swoich wakacji, jedzie i marnotrawi kasę na noclegi, żeby nie wystartować na wyścigu?
-Czy to, że ktoś jest mocniejszy, może być dla takiego chłopaka powodem do rezygnacji ze startu?
-Myślisz, że serio wygrałem 100 tysięcy złotych?

To - jak myślisz - która wersja jest prawdziwa? :)
A to tylko tak słowem dopowiedzenia. :)

2 komentarze:

  1. Witaj, wprawdzie to nie ja prosiłem o wpis, ale również czekałem na to, co napiszesz. Zacząłem w tym roku jeździć maratony, byłem na 3 Grabkowych zaledwie a Ciebie doskonale już kojarzę - bo to i blog prowadzisz, i w teamie Colexu jeździsz, gdzie kupowałem rower no i Poznań. Ach, jeszcze jeździłeś w Tarisie z podpoznańskiego Puszczykowa, w którym to miasteczku pracowałem a obecnie często bywam. Ilekroć jestem więc na zawodach ze swoją przyszłą małżonką i Cię widzę, mówię do niej (niejako chwaląc się, że znam): 'Popatrz, Tomek Pawelec z Colex Racing Team z Poznania'. Znam więc (choć nie oficjalnie), obserwuję, czytam blog - który nota bene był dla mnie sporą inspiracją do pierwszych startów u Grabka. A teraz pozwolę sobie na kilka słów porady - którą przyjmiesz, bądź nie, a może nawet i usuniesz komentarz. Otóż: do polskich pensjonatów gdzie oszczędność właścicieli jest podstawowym wyznacznikiem komfortu gości zawsze (nawet latem!) biorę farelkę. Urządzenie niewielkie, niedrogie a wydajne. Zapewnia niezależność od oszczędności właścicieli, nagłych awarii, załamań pogody, mrozów letnich itp. Zacząłem wozić po wrześniowym urlopie w Szklarskiej Porębie w 2012, gdy w pokoju było 17'C, ale właściciel z uporem maniaka twierdził, że wychodzące na parę godzin w ciągu dnia słabe słońce zaraz nagrzeje grube, kamienne mury willi (willa 'Słoneczna Róża' na ul. Mickiewicza - taka mała reklama ;). Druga uwaga - no żesz urwał nać, ile waży i ile miejsca zajmuje spinka do łańcucha i czy tak oblatany w maratonach MTB zawodnik jak Ty nie jest w stanie wozić tego ze sobą? Przezorny zawsze ubezpieczony, taka porada debiutanta i 'oczywista oczywistość'. Trzymaj się i dobrej nogi życzę, M.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, miło czytać takie słowa. :) Zawsze dają motywację do pisania.
      A co do farelek i innych, to niestety organizacyjnie nie jestem w stanie tego ogarnąć. Dojeżdżam rowerem z plecakiem na miejsce zbiórki i wyjazdu. Nie mam miejsca już na inne rzeczy.
      Co prawda niski standard miejsca noclegowego był po części moją "winą" bo szukałem jak najtaniej, ale poradziliśmy sobie z problemem. :)

      Usuń