niedziela, 22 grudnia 2013

Motywacja? Kilka trików.

Hej :)
Trochę czasu mnie nie było, jednak stwierdziłem, że warto już wrócić. W końcu mam trochę wolnego od uczelni i mogę sobie wieczorem posiedzieć i pomyśleć o różnych rzeczach. Dzisiaj jedną z nich się z wami podzielę. Enjoy. 

Motywacja.

Tak, to z nią miałem takie problemy i nie pisałem nic na bloga. Ale dzisiaj nie będzie o motywacji do pisania, tylko do... trenowania. Och, już nie pamiętasz co to jest trening? Dobra, przesadziłem, ale przyznaj się ile razy nie chciało ci się wyjść na rower, bo deszcz, bo śnieg, bo łańcuch nie jest nasmarowany, bo zimno. Spoko, ja też mam ten problem, dlatego mogę wam dać kilka przykładów jak sobie z nim radzę.
Od razu chcę tylko wspomnieć o jednej rzeczy. Motywacja jest specyficzną i osobistą sprawą każdego z osobna. Nie ma jakiegoś super złotego środka, więc pewnie połowa z tych sposobów może być dla ciebie śmieszna, albo po prostu nieskuteczna. Dlatego skup się na tych, które na Ciebie działają.

niedziela, 1 grudnia 2013

No to przerwka, co?

Hej Ludki!

Ostatnio ciągle chodzę z myślą, że dawno nic nie napisałem na bloga. Zastanawiam się o czym napisać, próbuję, staram się i nic. Weny brak. Co zrobić? Trzeba coś zmienić. Podejście.
Więc, żeby trochę odetchnąć robię sobie przerwę w pisaniu. Nie będę myślał o tym, że "dawno nic nie napisałem na bloga", nie będę się spinać, dam sobie trochę luzu i spokoju.

Nie wiem ile czasu mnie nie będzie. Może tydzień, może dwa, albo może i miesiąc. Takie blogerksie wakacje. Ale spokojnie, wrócę. Bo pisać dla was lubię. Nawet bardzo.

Może w tym czasie przeprowadzę jakieś zmiany w wyglądzie bloga, pozmieniam trochę grafiki, pokombinuje z układem.. zobaczymy. :)

Tak więc moje ludki... na razie zawijam manatki, a wy czekajcie na mój powrót. 
A jeśli chcielibyście mnie o coś spytać, poprosić, żebym o czymś napisał jak już wrócę to walcie na mojego maila: tomek.mtb.blog@gmail.com. Będzie mi niezmiernie miło.

So...
Do (mam nadzieje jak najszybszego) zobaczenia 
Tomek-MTB :)

sobota, 16 listopada 2013

Wolny weekend.

Masz wolny weekend? Nie panikuj. Podpowiem Ci jeden z miliona dobrych sposobów na spędzenie go poza domem...

1. Spakuj wszystkie swoje kolarskie ciuchy i przygotuj rower (wliczając w to piłowanie zębatek żeby napęd chociaż na kilku przełożeniach działał).

2. Zbierz ekipę znajomych/rodzinkę, wsiądź do busa, załaduj rower i jedźcie w góry. Zalecany czas podróży to minimum 6 godzin.

3. Jak już dojedziecie na miejsce orientujesz się, że pogoda jest genialna i możesz pojeździć wszędzie gdzie chcesz.


4. Walnij rower do piwnicy i się nim nie przejmuj. 

5. Ubierz się w górskie buty, które ktoś Ci przypadkowo zabrał.

6. Włącz GoPro, które wziąłeś ze sobą, żeby ponagrywać jak to zarąbiście jeździsz, a którego po trzech miesiącach jeszcze nie oddałeś kumplowi.

7. Zrób coś na patencie. Na przykład zamontuj kamerkę na kiju od miotły. Ale szarym, żeby wyglądało to profesjonalnie. 

8. Idź z całą ekipą na wycieczkę. Tak, właśnie wtedy kiedy miałeś robić ośmiogodzinny trening w trupa.


9. Porób całą masę zdjęć i nagraj milion krótkich filmików. 

10. Drugiego dnia zrób kolejnego tripa w góry. 

11. Po udanym weekendzie ze znajomymi wróć z uśmiechem do szarej rzeczywistości.

12. Jednak nie przejmuj się szarością, tylko ściągnij jakiś program do sklejania filmów i zrób coś z tego.


13. Zajmie Ci to trochę czasu. Tym lepiej dla Ciebie, bo dłużej jesteś myślami poza swoim szarym życiem.

14. Nie wyjdzie Ci to tak jak myślałeś, że wyjdzie. Dobra Twoja. Następnym razem zrobisz lepiej, a wszyscy będą Ci gratulować postępu. 

15. Wrzuć go na YouTube.

16. Zorientuj się, że "jutub" jest głodny i zjadł Ci połowę jakości. 

17. Olej to i pokaż innym jak można spędzić weekend.

Proste? 


18. Ah.. Zapomniałbym! Teraz możesz oddać GoPro kumplowi.

19. Zacznij zastanawiać się skąd ogarnąć kamerkę na kolejne wyjazdy, bo spodobał Ci się ten sposób spędzania wolnego czasu.



piątek, 8 listopada 2013

Kolarz na 5 minut?

    Tekst napisany w tym roku jakoś w styczniu czy lutym. Nie mam zielonego pojęcia, czemu go wtedy nie wrzuciłem. Pewnie uznałem, że jest beznadziejny. Teraz wrzucam i sami możecie ocenić.

    Ostatnio dzięki jednemu kumplowi, który ma niesamowite wyczucie czasu i idealnie wysyła eski, wtedy gdy już prawie zasypiam (i udaje mu się to nawet kilka razy pod rząd!), nie mogłem pewnego wieczoru usnąć. Tak więc leżałem sobie i tak jak to bywa wieczorami, myślałem sobie o różnych rzeczach z mojego życia... O tych przyjemnych i o tych mniej... Generalnie o wszystkim. I w pewnym momencie zaczęła mnie zastanawiać pewna sprawa...

    Jak codziennie myślałem o kolarstwie... Tym razem jednak zacząłem się zastanawiać jakie to jest dla mnie ważne... Jak wielką cząstką życia to jest właśnie te kolarstwo. Ile czasu poświęcam na treningi, na szukanie sprzętu, czytanie forum, pisanie z innymi kolarzami na fejsie, naprawianie sprzętu... Podliczając to wszystko... wychodzi ogromna ilość poświęconego czasu. Ale z drugiej strony patrząc, to jeszcze nic wielkiego w tym wszystkim nie osiągnąłem... Nie jestem zawodowcem.. jestem po prostu amatorem... Osobą, która uczy się, ma też inne obowiązki... ale jednak znajduje i tak dysponuje tym czasem, żeby wepchnąć w ten grafik tygodniowy jakieś treningi. I tak na tym "amatorskim" poziomie w okresie przygotowawczym zdarzały się okresy gdzie trenowałem po 15-17 godzin tygodniowo. 
     Jak ogólnie gadam z ludźmi i gdy mówię im takie fakty z mojego życia to tylko wybałuszają oczy i się mocno dziwią. Pytają też kiedy ja na to czas znajduję. A często mój dzień wyglądał tak, że wracałem po szkole o 14:30 do domu, wciągałem owsiankę i od 15 już kręciłem, żeby skończyć po zmroku. 
     Mam różnych znajomych... często też znajomych sportowców. Różne dziedziny sportu uprawiają.. Piłka nożna, tenis, siatkówka... I oni na tym samym "amatorskim" poziomie trenują po 2-3 razy w tygodniu po 1,5 godziny... Czasami częściej, ale rzadko... I czy to za mało? Wiadomo, można więcej. Ale w ich przypadku to często jest wystarczająco. A gdybym ja tak miał wyjść na rower 3 razy w tygodniu na półtora godzinki...? Oj chyba miałbym problem z wyścigami....

     Ale do czego tu dążę? Nie chodzi o to przecież, żebym się mógł pochwalić, że ja tutaj trenuję i w ogóle jestem super. Nie. Nie jestem. Chodzi o coś innego... O to, że kolarstwo to jest sport, który wymaga na prawdę wielu poświęceń. Bo to nie zamyka się tylko w kwestii treningu. To jest dieta, to jest wiedza o sprzęcie, to jest odpowiednie odpoczywanie, umiejętność odmówienia czekolady, nawet gdy masz na nią olbrzymią ochotę. Kolarzem nie jest się tylko na czas wyścigu. Kolarzem jest się przez cały czas. 


     Czy jest ciężko być kolarzem przez cały czas? Może z zewnątrz to tak wygląda. Ale mi to pasuje. To jest mój sposób na życie, na spędzanie wolnego czasu, na zmęczenie się i na samorealizację. W tym się odnajduję jak w niczym innym.

Kolarstwo to nie tylko sport. Kolarstwo to sposób na życie.



wtorek, 5 listopada 2013

Dlaczego kolarze golą nogi?

Wiecie co mówi przeciętny polak widząc chłopaka/faceta/mężczyznę z ogolonymi nogami? 
„Pewnie p.. p.. p.. pływak”.  Ani trochę nie ciśnie mu się na język słowo, które określa pewną część roweru. Ani trochę.



-Tomek, czemu kolarze golą nogi?
- A jak myślisz? 
-Chodzi o aerodynamikę?
-Tak! Aerodynamika to podstawa. W końcu poruszamy się w tak gęstej substancji jaką jest powietrze. Każdy włosek podczas godziny jazdy opóźnia nas o jakieś pół dnia.
-Ahaaa… Serio? 
-Nie. No kurde, pomyśl człowieku. Ludzie naprawdę nie wiedzą kiedy żartuję? To czasami przykre. Z tymi włosami chodzi po prostu o to, żeby się nie wkręcały w łańcuch.

I tak mniej więcej wyglądają rozmowy o goleniu nóg. Przynajmniej moje. Sumienie jednak mnie ruszyło i stwierdziłem, że trzeba naprostować życie ludzi, których tak pokrzywdziłem. Więc oto kilka powodów dlaczego kolarze golą nogi:

1.  Masaże. My, słabi kolarze rzadko kiedy mamy  dostęp do masażysty. Ale Ci lepsi.. np. z zawodowych drużyn? U nich masaże to jeden z nieodłącznych punktów treningów, regeneracji i wyścigów. A teraz wyobraź sobie nieogoloną nogę. Cała masa plączących się włosów. Do tego dodaj olejek. Dużo olejku. Wszystko się klei. Dodaj do tego jeszcze piękne i delikatne dłonie młodej masażystki i wyobraź sobie, że to wszystko ma stworzyć warunki do zrobienia mocnego, głębokiego i długiego masażu. Fajnie? Nie. To dlatego Ci najlepsi golą nogi. 

Młoda masażystka.. ta. Fajnie by było. 

2. A teraz wyobraź sobie wyścig MTB -deszcz, błoto i syf.   Po wyścigu jesteś błotnym potworem i na samą myśl, że musisz zdjąć swoją maseczkę błotną z nieogolonych nóg,  na których wozisz całą ściółkę leśną z odwiedzonych miejsc, wpadasz w płacz. Trzeba było ogolić nogi i wilgotnym ręcznikiem, dwoma ruchami, ściągnąć błoto.
Tak. To pomaga. Nie tylko po wyścigach, ale także po treningach. Umycie nogi z syfu trwa sekundę.  Zero plączących się kłaków i zero wyrwanych włosów. Bo ich nie ma. Proste? Proste.

3. Wygląd. Chcemy wyglądać jak PROsi, a PROsi golą nogi. Tak jest i basta. Tradycja. Jak ktoś nie goli, to nie jest PROsem. Jakieś pytania? Nie? To idziemy dalej.

4.  Wytop. Co ma wytop wspólnego z goleniem nóg? Otóż to, że i wytop i golenie odbywa się na naszej girce. Prosta sprawa. Jak już  trzeci tydzień z rzędu nic nie jesz, to chcesz się tym pochwalić, nie? W końcu nie byle kto ma tyle procent tłuszczu w organizmie, co procent mięsa ma parówka. Czyli jakieś 1,5%? No może się zapędziłem. Tyle mięsa do parówek nie dają.
Golisz więc łydę, żeby wszyscy widzieli Twoją łydę. Logiczne.

5. Psychika. Przegrywasz finisz o grubość szprychy. Analizujesz cały wyścig. W końcu miałeś szczyt formy, pojechałeś genialnie, ale jednak czegoś zabrakło. Patrzysz na nogi i widzisz włosy. Wyobrażasz sobie, że gdybyś ich nie miał to byś wygrał.
Jeśli robisz wszystko co w twoich siłach, żeby pojechać jak najlepszy wyścig to ogól te giry. Miej świadomość, że zrobiłeś rzeczywiście wszystko. Nie ważne jest to, że walczysz o przedostatnią lokatę OPEN. 


6.  Plastry, bandaże i inne pierdy. Ja ich nie lubię, ale czasami są konieczne. Czasami częściej niż czasami. Kolarz MTB co chwilę się wywala. Nie ważne czy doświadczony, czy początkujący. Trasy wyścigów są wymagające, przez co często niebezpieczne, a to powoduje dużo różnych urazów, obtarć, skaleczeń i innych. Nie patrząc na to, że ściąganie wielkich połaci plastrów z nieogolonych nóg (jeśli w ogóle się przykleją) jest nieprzyjemne, to ogolona noga, bez włosów w ranie po prostu szybciej się goi. 

7. Nakładanie maści rozgrzewających  - czyli podobnie jak w pkt. 1. Gąszcz włosów nie ułatwia zadania. Poza tym maść rozgrzewająca ma rozgrzać mięsień, a nie włosy.

8. „Tomek patrz! Mam wyniki badań. Wszystko napisane jest czarno na białym. Wyszło nam, że kolarz, który ma ogolone nogi stawia o jedną stotysięczną mniejszy opór powietrza od tego, który nóg nie ogolił. Przekonujące, prawda? Musisz wpisać to na swoją listę.”
Dobra mieliście rację. Golę nogi bo tylko to i wyłącznie to pozwala mi jechać na rowerze. Inaczej to nie da się ruszyć, taki to opór.


Hm.. to byłoby chyba wszystko co mi przychodzi do głowy. To są te główne powody. Nie przekonuje Cię to? Dobra Twoja, bo sama czynność golenia nóg jest wkurzająca. Wkurzająca ale bardzo przydatna. Masz Ci los.


Tomek


niedziela, 3 listopada 2013

Schemat

Czasami warto wyrwać się ze schematu. Serio. Nie wiecie o co chodzi? To ja wam zaraz powiem. Jestem właśnie w górach, a dokładniej w Tylmanowej. Ci co czytają bloga wiedzą, że tutaj jest moja baza wypadowa i często spędzam tutaj wolne weekendy i wakacje. Tym razem jest tak samo… prawie tak samo.




Tomek-MTB pojechał w góry. Tomek-MTB wziął ze sobą rower. Tomek-MTB miał piękną pogodę. Tomek-MTB miał kilka wolnych dni. I wreszcie Tomek-MTB ani razu tego roweru nie użył. WTF?! Co się stałosie? Zmarnowany czas, co? Nic bardziej mylnego.
Cały weekend spędziłem z rodzinką. Zawsze było tak, że wszyscy szli na wycieczkę w góry, a Tomek jechał na ośmiogodzinny trening metodą zapierdalania w trupa pod każdą sztajfę w okolicy. Potem Tomek wracał z wakacji i oglądał zdjęcia jak rodzinka (a rodzinkę mam dużą) fajnie spędzała czas razem. A moimi jedynymi wspomnieniami była kartka z zapisanymi treningami i może kilka zdjęć z GoPro. Postanowiłem to zmienić.
Rower walnąłem do piwnicy. Biedny Radek pewnie strasznie marznie. Ale trudno. Założyłem buty górskie, ubrałem się ciepło (oczywiście po kolarsku, bo nie przypuszczałem, że będę chodzić po górach, przecież miałem zamiar po nich jeździć) i poszliśmy całą ekipą na „spacer”.

Wiadomo, rower to moja największa pasja i jazda na nim sprawia mi ogromną przyjemność. Ale czasami trzeba wypaść z utartego schematu i zrobić coś na przekór wszystkiemu. Jest listopad, nie ma spiny treningowej, więc czas spędziłem sobie z rodzinką. Pochodziliśmy po górach, pooglądaliśmy widoki, zrobiliśmy całą masę zdjęć i filmików które teraz trzeba będzie złożyć w fajny klip. A rower stoi.
Warto zrobić czasami coś innego niż zakłada plan treningowy, coś innego niż inni Ci każą, coś innego niż wszyscy robią i coś innego niż powinieneś zrobić. Bez spalary, bez spiny, z bananem na twarzy i w świetnej atmosferze. I nie mówię tutaj o Twoich trzech atmosferach w tylnym kole.

Odpuść sobie czasami swój schemat. Weź paczkę znajomych, pójdzie gdzieś i zróbcie coś co zapamiętacie na długo. Jak ktoś cię potem spyta co robiłeś w poprzedni weekend niech na samą myśl zrobi Ci się wesoło, skoczy Ci puls o kilka uderzeń i z uśmiechem opowiedz. No chyba, że nie możesz opowiedzieć, bo aż tak fajnie było. I tak wtedy Twoje „Chyba nie chcesz wiedzieć…” zabrzmi lepiej niż „A taki tam czterogodzinny trening w tlenie”. Serio.

Schemat jest dobry. Ale czasami wyrwanie się z niego jest… zresztą sam spróbuj.

Kończę, bo mimo, że gwiazdy, na które co chwila zerkam, w górach wyglądają o wiele piękniej, to jednak na dworze nie jest aż tak ciepło. Wracam do domku, gdzie brat napalił w piecu i zaraz siadamy do żarcia. Nie. Dzisiaj nie ładuje węgli, ani nie robię bilansu kalorycznego. Dzisiaj żrem. W całym pozytywnym tego słowa  znaczeniu.

Se ja.

sobota, 26 października 2013

Spowiedź.


Hej. 
Wiem, że dawno mnie tu nie było. Czuje przez to tak wielkie wyrzuty sumienia. Przepraszam....
Kurde. Nie pomogło. Nadal je mam. Co robić? Pisać. 



No więc, tego, ten, właśnie. Ostatnio zdałem sobie sprawę, że moje wakacje powoli się kończą. Widać, że były za długie. Nie mieszczę się w drzwiach, a gdy wsiadam do windy towarowej (bo do zwyczajnej nie wsiądę, bo w końcu nie mieszczę się w drzwiach) to miga kontrolka przekroczenia limitu wagi. Dodatkowo jak nie ma windy towarowej i trzeba wejść jedno piętro po schodach, to zajmuje mi to tyle czasu ile wjechanie Cavendishowi na Alpe d'Huez. Czyli jakieś pół dnia. Nie licząc przerw oczywiście. 

No.. czyli jak już w końcu zauważyłem, że wakacje trwają już za długo, to trzeba się wziąć do roboty... Ale zaraz, zaraz. O czymś zapomniałem. Dlatego jestem tutaj. Zanim zacznę przygotowania do kolejnego sezonu, trzeba jeszcze podsumować zeszły. O tak. 

Ostatni raz u spowiedzi byłem... rok temu. 
Nie udało się wypełnić pokuty. 
Popełniłem następujące grzechy:

Przygotowania do sezonu 2013 zacząłem wcześnie. Zabrałem się do tego porządnie i wyszło w miarę porządnie. Czyli wszystko z założonym planem. Co prawda wyścigi przez (prawie) wiecznie trwająca zimę przesunęły się o miesiąc, to jednak nie spowodowało to większych zakłóceń. Start był niezły. Wszystko zaczęło się w Dolsku, Olejnicy i Murowanej Goślinie. Dolsk i Murowana były przyzwoite. Noga podawała, jechało się dobrze. To był bardzo dobry prognostyk na rozpoczynający się sezon.

No i zaczęło się- starty w górach. Od początku Złoty Stok. Debiut na górskiej Golonie wspominam dobrze. Noga podawała, technika nie zawiodła. Wszystko szło w jak najlepszym kierunku. Tydzień później Polkowice, gdzie staję na pudle w kategorii M1. Jedyne pudło w roku, więc warto o tym wspomnieć.

Głuszyca, mocno wypadkowy Karpacz i jazda bez trzymanki we Wrocku. Trzy wyścigi, trzy różne i mieszane uczucia.
W Głuszycy pierwszy raz jechałem wyścig ponad 5h. Ale zaliczyłem tam najwyższe miejsce OPEN w roku  - 13. Karpacz pokazał, że nie umiem zjeżdżać. To było tak jak w tym kawale z Cegiełką:

"Były dwie córeczki. Śnieżynka i Cegiełka. Pewnego dnia Śnieżynka podeszła do mamy i pyta:
-Mamo, czemu mam na imię Śnieżynka?
-Widzisz, jak byłaś malutka, to śnieżynka spadła Ci na czółko i tak postanowiliśmy cię nazwać.
Słysząc to Cegiełka też zaciekawiła się swoim losem. Podchodzi do mamy i pyta:
-Łewewaeał? "
Krótko mówiąc - zderzyłem się z rzeczywistością. I nie były to cegły, tylko Karkonoskie skały. Kolana, dłonie i generalnie całe nogi będą długo nosić blizny.
I potem Wrocław. Poobijany i na tabsach przeciwbólowych. Jednak nie było aż tak źle. 20 OPEN.

Pojechałem sobie w góry. Na tydzień. Pojeździłem tu i ówdzie i od razu pewniej się poczułem. Od razu skoczyłem sobie na wyścig w Myślenicach i go sobie nie ukończyłem. No bo po co, nie? Więc następnego dnia walnąłem XC w Mosinie. Mimo prawie czterech godzinach w siodle poprzedniego dnia noga ładnie podawała. Jedyne XC w całym sezonie na +. W szczególności, że nie trenowałem pod nie w ogóle.

Bielawa. Byłoby fajnie, gdyby nie sprzęt. No ale... co zrobić? Cieszyłem się, że noga pracowała. Tomek Czerniak robi szczyt formy, więc stwierdzam, że też muszę coś zrobić. Więc jadę w góry. Na dwa tygodnie z hakiem. Jeżdżę, trenuję, zjeżdżam... Wszystko. Przekręciłem wiele kilometrów, spędziłem w siodle wiele godzin. I przyniosło to efekt.


W Korbielowie jechałem wyścig życia. Tak przynajmniej do 25 km. Potem porąbałem trasę, złapałem laczka, goniłem, znów złapałem laczka i ostatecznie nie ukończyłem. Boże. Miało być tak pięknie. Było mokro - a to akurat mi się spodobało. Trasa była ciekawa - a ja po górach czułem się bardzo pewnie. Super. 

Ale wtedy nie przejmowałem się tym. Chciałem się szykować do kolejnych startów i przytrzymać, albo nawet jeszcze podwyższyć już dobrą formę. Ale nie. Tomek zrobił głupotę - poszedł do pracy. I tutaj sezon zaczyna się psuć. Długo pracuję, czas i siły na treningi mocno ograniczone. Dodatkowo robię błąd za błędem w diecie. I to powoduje, że w Bielawie zaliczam bardzo średni wyścig. Dojeżdżam niby 22 OPEN, ale jednak... czuję, że to nie jest to.

Ciągle pracuje. Wisła jest w miarę ok. Nie wiem czym to jest spowodowane, ale jestem po wyścigu zadowolony. A może to przez to, że już straciłem ambicje na dobre miejsca i chcę ratować sezon? Cieszę się z 24 miejsca i mam nadzieję, że jeszcze cokolwiek uda mi się pojechać. 
Niestety w Wałbrzychu czeka mnie kolejne ostre spotkanie z rzeczywistością. Zaliczam najgorszy wyścig życia. Akurat w tym momencie, kiedy miałem zacząć cokolwiek jeździć. 
Presja rośnie. Ja nie mam żadnego startu z którego byłbym bardzo zadowolony a sezon się kończy. Rezygnuje z pracy i rozpisuje wszystko tak, żeby na Świeradów zrobić formę.

Zaliczam Polanicę, która jest w miarę OK, ale laczek na koniec rozwala wynik. Czuję przypływ motywacji związany ze Świeradowem.
Potem Istebna. Na tydzień przed. I jest dobrze. Zaliczam udany wyścig i z niecierpliwością czekam na finał BM, gdzie mam w końcu pojechać bardzo dobry wyścig.

No i tak się udało, że się nie udało.W Świeradowie na 2 kilometrze zrywam łańcuch i tak kończę sezon.

No i jak tutaj to ogólnie ocenić? Przygotowania, początek dooobre. Nawet bardzo. To gdzie sknociłem? Ano w wakacje. Zamiast kręcić kilometry, ja liczyłem kasę. Błąd. Doszczętnie skopany sezon. Szkoda. Pewnie wielu z was normalnie pracuje i trenuje. Mi się nie udało.
Potem zabrakło szczęścia. W Korbielowie jechałem naprawdę dobry wyścig i nie ukończyłem. W Świeradowie też mogłoby być ok. Ale nie. Szkoda.

Zrobiłem dwie generalki. Na BM byłem 9, u Golonki 11. Ale do 10 OPEN nie udało się wskoczyć, a było to jedno z moich celów. Czyli udało się połowicznie.

-Więcej grzechów nie pamiętam i obiecuję poprawę. 
- Synu, jako pokutę... proszę Cię... żebyś w końcu wziął się za robotę. Następnym razem nie mam zamiaru otwierać tych wielkich wrót kościoła, żebyś mógł sobie wejść. 


Dobra. Już wiecie jak bardzo niezadowolony jestem z poprzedniego sezonu... to jednak tylko mnie motywuje, żeby się odgryźć w kolejnym.
Będzie dobrze.
Wracamy do roboty!


czwartek, 17 października 2013

Jeszcze żyję.

Siemaneczko,
dawno mnie tu nie było. Oj tak. Bardzo dawno.

Tak właściwie to nie mam pojęcia czemu. Po prostu nie miałem ochoty pisać... i też nie miałem zbytnio o czym. Znaczy, temat mógłbym na siłę znaleźć i walnąć wam nudnego posta na sto tysięcy słów o jakiejś oponie, albo coś. Ale nie napisałem. *

Ostatnio mało jeżdżę na rowerze. I bardzo mnie to smuci. Bo czas mam, ale jakoś chęci brak. Nie wiem czym to jest spowodowane. Może brakiem motywacji? Nie mam już w tym sezonie do czego się szykować, nie mam jakiś celów... może to jest to. Druga sprawa, to taka, że pewnie się przejadłem trochę rowerem w tym sezonie. Dałem na luz teraz i dobrze mi to zrobiło. Już zaczyna mnie nosić, już zatęskniłem za rowerkiem. Najchętniej to bym o teraz, tak pod wieczór pojechał sobie gdzieś poskakać, coś porobić, technikę.. cokolwiek. Wieczorami tak często mam. Dlatego, żeby się zmęczyć idę sobie pobiegać. Nie w ramach treningu, tylko w ramach adaptacji. Już dwa razy byłem i dwa razy cierpiałem jak diabli. Ale spokojna głowa, jeszcze nogi przyzwyczają się.
Jutro, jak będzie pogoda w miarę ok, to pewnie skoczę sobie gdzieś się rypnać. Niestety na zimówce, bo Radek ma zajechany napęd... Ale Dremel 454 już do mnie leci, nowy łańcuch mam... Zrobimy małe wrrrr i kaseta znów zacznie działać. :)

A jak już jesteśmy przy sprzęcie... Kupiłem se rowera! Nazywa się Anka. Nie pytajcie czemu, bo sam tego nie wiem. Po prostu - Anka. Długo ganiałem się z tą myślą, żeby znaleźć jakieś inne imię, ale w głowie tylko Anka i Anka. No to zostało, bo czemu miałoby nie zostać?
Tak więc Anka jest już w moim posiadaniu. Nie jest w całości, bo brakuje jej kół. A to na razie z powodów finansowych. Trochę kasy dozbieram i w listopadzie/grudniu dostanie piękne, lekkie kółeczka. I wtedy zaprezentuję wam Ankę w całej okazałości. A muszę przyznać, że jest piękna. Serio. Piękny rower. I szybki. Zarąbiście szybki. Lekki też. To fajnie, nie?
A jak już rower na przyszły sezon mam ogarnięty to... trzeba będzie siebie ogarnąć. Ale to spokojnie, czas jeszcze mam. Na studiach na razie mam luz. Poszedłem na Turystykę i Rekreację, więc luz ten mnie nie zaskoczył. Dobre info dla mnie jest takie, że będę miał czas na treningi. Dużo czasu. Złe info dla rywali jest takie, że będę miał czas na treningi. Dużo czasu. Ale nie bójcie żaby. I tak w połowie sezonu coś skopię i będziecie robili nade mną dwa dni przewagi na każdym wyścigu.
Jeśli chodzi o team... organizujemy ekipę i sponsorów na przyszły sezon. Wygląda na to, że zostaję tam gdzie jestem. Warunki się polepszają, mamy czas na ogarnięcie tematu, rozmowy ze sponsorami trwają. Jest dobrze. :)

Tooo tak kilka info ode mnie.
Siii ja. Mordki.

A.. zapomniałbym. Pozdro od Anki. :)


*Tak, słyszałem ten Twoje westchnienie wyrażające ulgę.

niedziela, 29 września 2013

Konflikty tragiczne, tęga głowa i masa pomysłów - Świeradów Zdrój

Hej.
Po wyścigu w Świeradowie podbił do mnie kolarz z tekstem, że czeka na wpis na blogu o wyścigu.. Ehe.. ehe.. Dobra. Napiszę. Chociaż chyba ten kolarz nie był świadomy, że to był najkrótszy wyścig w moim życiu.

Wersja pierwsza: 

Mimo, że przez cały tydzień chorowałem, to czułem się dobrze. Świeradów z zeszłego roku wspominałem bardzo pozytywnie, bo pobiłem tam swój rekord miejsca OPEN (13) i wygrałem kategorię. W tym roku chciałem znów zaliczyć dobry występ i pobić swój poprzedni czas, przy okazji broniąc ósmego miejsca w generalce. Traska była pode mnie. Długi, ale mało stromy podjazd na samym początku, z jednym "resetem". Potem płasko i szybko. Taktyka była prosta: mocno pierwszy podjazd i potem trzeba się utrzymać. 
W Świeradowie zagościliśmy dzień wcześniej.. a tak właściwie już pod wieczór. Nocowaliśmy na jakimś odludziu, ale nie było aż tak źle (no może oprócz tego, że było cholernie zimno w pokoju). Wstaliśmy sobie z Tomkiem koło ósmej rano, zjedliśmy swoje, potem poleżeliśmy jeszcze, ale ostatecznie godzinkę przed startem wybraliśmy się na rozgrzewkę. I tam cała historia się zaczyna. 
Już na pierwszym podjeździe zerwałem łańcuch. Ot tak. Po prostu. Wiem, wiem. Miałem już podjechany napęd, ale łatwy wyścig miał wytrzymać. Dobra, trudno. Wziąłem łańcuch w łapę i zjeżdżam do serwisu. Tam łapią się za głowy, ale pomagają mi i skuwają  mi go. Zadowolony jadę jeszcze trochę rozgrzewki (w tym ostatni singiel) i potem ustawiam się w drugim sektorze. Moja psychika jest poorana i wiem, że muszę jechać mega lekko, żeby nie porwać łańcucha drugi raz. 
Pierwszy sektor startuje, my zaraz za nim. Od początku na wysokiej kadencji, ale staram się przebijać do przodu. Puściłem Rafała trochę przed siebie. Czekałem tylko na reset (pierwsze miejsce na którym można odpocząć - zjazd), który miał być po mniej więcej dwóch kilometrach. 
No ale niestety. Nie zdążyłem do reseta dojechać. Łańuch jebutnął. Potem ja jebutnąłem łańcuchem i potem rower jebutnął o ziemię. Sfrustrowany usiadłem sobie na mokrej trawie. "Co robić, co robić?" 
Zacząłem niemrawo pytać czy ktoś nie ma spinki. Znajomi przejeżdżali i pytali co się dzieje, ale nikt nie miał tego czego potrzebowałem. W końcu po kilku minutach podjeżdża do mnie Piotrek Berdzik i zaczyna mi pomagać. Okazuje się, że jedzie bajabongo z dziewczyną, więc ma czas. Zabieramy się do naprawy i po kilku minutach łańcuch jest w jednym kawałku. 
Wsiadam na rower i zaczynam podjazd. Duszę manetkę... i nic. Duszę, duszę, duszę. Nic. Nic. Nic. Działa na pełnym zasięgu, ale dźwięk który się wydobywa z niej jest mniej więcej podobny do tego, co słyszy głuchy człowiek ze stoperami w uszach podczas dzwonienia wyciszonego telefonu, czyli nic. Cholera. 
A wiecie co jest najciekawsze w tym wszystkim? Pit-stop trwał jakieś... bo ja wiem? 10 minut? A ludzie ciągle jeszcze jechali i jechali i jechali. BOŻE! Przecież to był drugi kilometr. Dobra, nieważne. 
Zjechałem do mety, pokręciłem się po miasteczku, zjadłem banana i spotykam Maćka Grabka. "Już?! Gratuluję!" Aha, tej. 
Potem postraszyłem ludzi zjeżdżając kilka razy głośno i ostro po schodach przy samej fontannie. Szczególnie przestraszone byli wypoczywający obywatele Niemiec. Ale wiecie co w tym najlepsze? Chwilę później duszę manetkę, i słyszę klik. Jak od przeładowywania karabinu.
Dobra. Obywatele Niemiec i karabin to nienajlepsze zestawienie, więc postanawiam wrócić do miejsca noclegu, gdzie oddaje się uspokajającej terapii patrzenia przez okno. 

Wersja druga:
W nocy przed wyścigiem nieźle zmarzłem. Miałem ogromny, wewnętrzny konflikt tragiczny. Przykryć nogi i odmrozić sobie szyję, czy podciągnąć kołdrę pod sam łeb i stracić czucie w stopach. Długo się nad tym zastanawiałem, ale w końcu przyjąłem pozycję embrionalna, co nie było łatwe. Zjadłem tak dużo makaronu, że mój brzuch wystawał poza łóżko. A spałem na dwuosobowym. 
Dobra, zasnąłem, potem nic nie pamiętam, potem rano wstałem. Logiczne. 
Naładowałem się węglami i poszliśmy na rozgrzewkę. 
Chyba muszę stwierdzić, że ten wyjazd był wyjazdem konfliktów tragicznych. Już tłumaczę. Nie za bardzo chciałem jechać wyścig, bo następnego dnia mieliśmy jechać rundę na singlach, i tam chciałem pokazać jak się jeździ. Więc albo pojadę mocno wyścig i jutro umrę, albo nie pojadę wyścigu i pokażę wszystkim jak się jeździ na singlach. O tak. Tylko jak to zrobić, żeby nikt się nie zorientował? Trzeba coś skombinować. 
Na rozgrzewce z Tomkiem potwierdziły się moje przypuszczenia. Jest mocny jak stado dzikich pociągowych koni. Nie chciałem, żeby zrobił na wyścigu nade mną pół dnia przewagi, więc zacząłem kombinować. Kamień + drugi kamień + łańcuch i zacząłem obkładanie. Jak już ogniwa były zniszczone, to zabrałem się do rozgrzewki. Gdy Tomek był blisko nadepnąłem kilka razy mocno i strzelił. O Boże, jak mi przykro. Chyba nie wystartuje. Na co Tomek, żebym leciał do serwisu, tam mi zrobią. No nie. O tym nie pomyślałem. Trzeba było zerwać tuż przed startem. Fuck. 
Jadę do tego serwisu i mówię, że mam problem, a w myślach modlę się, żeby z jakiejś głupiej przyczyny nie mogli mi tego zrobić. A oni: "Dawaj szybko, załatwimy to." Cholera, nic się nie układa. 
Mówią mi, że najlepiej dać spinkę, to się nie rozwali. Nieeee. Trzeba inaczej. "Wie Pan... ja wolę jak mi skujecie. To działa. No mówię Panu, że lepiej skuć. Nie umie Pan skuwać?" I tak mu wsiadłem na ambicje, że skuł skuwaczem a nie spinka. Dobra moja. 
Pojechałem dalej na "rozgrzewkę". Po kilku minutach stwierdziłem, że mogę się przejechać przez cały wyścig bajabongo, to się nie zmęczę. Trafiłem jednak na singla, gdzie była końcówka wyścigu. Prawie trzy razy przeleciałem przez kierownicę, bo zapomniałem jak się używa hamulców i hamowałem butem o oponę. No i wtedy stwierdziłem, ze prędzej się zabije na tym wyścigu niż zrobię bajabongo. Więc wracam do serwisu. 
"Panieeee. Musze poprawić ten łańcuch." On zdziwiony, daje mi skuwacz, a ja szybko wybijam trochę ogniwko, tak, żeby się rozerwało od razu po starcie. 
Ustawiam się w sektorze i czekam na start. Humor dopisuje, bo w końcu się nie zmęczę. Strzelają, idzie ogień od początku. Udaje, że walczę. Tak właściwie takim tempem bym mógł przejechać jedynie trzy minuty. W tym czasie łańcuch powinien strzelić. Ale nie strzela. Ja puchnę, spływam, a łańcuch trzyma. Cholera. 
W końcu jednak daje największy przekos i staje w korby. Łubudububudubu. W końcu. 
Udaje zrezygnowanie. Ludzie chcą mi pomagać, a ja mówię, że nie chce. "Tomek, łap spinkę" "Nie, proszę nie.  Nie dawaj mi jej. Błagam." 
W końcu jednak przyjeżdża Piotrek Berdzik i zatrzymuje się. Chcę go przekupić, żeby jechał dalej, ale się upiera i naprawia mi łańcuch. Jestem bliski płaczu. Czy nic w życiu nie może mi wyjść? 
Wsiadam na rower i wpadam na genialny pomysł. Tak! "O kurde. Manetka mi nie działa. Olać wyścig. Cześć." i zjeżdżam do mety. 
Przejeżdżam przez metę w geście triumfu, telewizja, kamery, gratulacje od organizatorów i w ogóle. Ciekawe czemu się nie zastanawiali, że na godzinnym wyścigu zrobiłem godzinę przewagi nad rywalami. 
Potem jadę do hotelu, kradnę komuś grzejnik i odpoczywam, śpiewając pod nosem "We are the champions".
Wieczorem odbieram bon na sto tysięcy złotych za 9 miejsce w generalce i gazetkę "Jak zostać rolnikiem". 

Następnego dnia, pełny sił jedziemy na Singieltrack pod Smrkiem. "Tam im pokaże jak się jeździ". W końcu byłem na świeżości. Ale zapomniałem, że Tomek Czerniak jest silny jak stado dzikich koni pociągowych i zostawia mnie na pierwszym podjeździe. Ale, żeby nie było, to wywalam się na pierwszym zakręcie, obijam sobie udo i łydkę.  To wszystko jest właśnie przykrywką, dlaczego nawet na świeżości nie jestem silniejszy od Tomka. 

"Nie oddam moich stu tysięcy".


#edit
Kilka osób do mnie zadzwoniło i pisało w pewnej sprawie. Proponuje więc wam małe ćwiczonko.
Przewiń stronę trochę do góry. Zacznij czytać jeszcze raz drugą część tekstu i potem odpowiedz sobie na pytania:
-Czy chłopak walczący o miejsce w generalce specjalnie rozwalałby sobie sprzęt, bo nie chce mu się ścigać?
-Czy chłopak, który dorabia kosztem swoich wakacji, jedzie i marnotrawi kasę na noclegi, żeby nie wystartować na wyścigu?
-Czy to, że ktoś jest mocniejszy, może być dla takiego chłopaka powodem do rezygnacji ze startu?
-Myślisz, że serio wygrałem 100 tysięcy złotych?

To - jak myślisz - która wersja jest prawdziwa? :)
A to tylko tak słowem dopowiedzenia. :)

piątek, 20 września 2013

Schemat

- Drogie dzieci. Wiecie co to jest schemat? 
- Tak, proszę pani! - mówi Jasiu - Schemat to jest...
- Och, jaka szkoda, że nie wiecie. Zatem podejdźcie do szafki i wyciągnijcie encyklopedie. Nauczymy się z niej skorzystać. 
- Ale proszę pani! Ja wiem, co to jest schemat!
- Siadaj Jasiu. Ty nie wiesz co to jest schemat. Otwórzcie encyklopedie. Widzicie takie literki w rogu? Teraz szukajcie literki "s" jak schemat.... Jasiu, czemu nie szukasz? 
- Bo nie muszę i doskonale wiem, co to jest schemat. 
- Nie takim tonem! Chcesz pójść do dyrektora? 
- Nie, nie chcę. 
- W takim razie otwórz encyklopedię. 
- Nie muszę, już pani mówiłem.
- Idziemy! 
[...]
- Ten oto uczeń, panie dyrektorze, nie chce się wpisywać w schemat normalnego ucznia. 
- A cóż on takiego zrobił? 
- Nie pracuje podczas lekcji i wymądrza się, że nie musi używać encyklopedii..
- Jasiu, czy to prawda...? 

A teraz sobie coś wyobraźcie. Jasiem jestem ja. Nauczycielem jest moje sumienie. Dyrektorem jesteście Wy. Ostatnio Jasiu(ja) nie wpisał się w schemat i nie napisał relacji po wyścigu, więc nauczycielka(moje sumienie) nie dawała mi spokoju i w końcu wylądowałem na dywaniku u dyrka (dyrka - u was i dywaniku - czyli tutaj). 

Wypadłem z własnego schematu... O BOŻE. Koniec świata. 

A tak serio to mi się najzwyczajniej w świecie nie chciało pisać. Chociaż nie... chciało mi się pisać i nawet pisałem. Walnąłem tak z połowę wyścigu, ale potem jakoś mi chęci odeszły. No to zmuszać się nie będę. Płacić mi za to nie płacą, więc to ma być przyjemność. Jak mam ochotę pisać - tak jak teraz, to sobie coś piszę. A to, że najczęściej są to bardzo durne rzeczy to już nie moja wina... Chociaż... to jest moja wina. Cholera. Jestem pewnie winny cierpienia wielu ludzi. A po ostatnim tekście dostałem fakturkę leczenia psychiatrycznego. Niedobrze... 

No. I tak sobie siedzę, bo za dobre trzynaście godzin wsiądę do samochodu Glona (o zgrozo!) i pojedziemy do Istebnej. 

"-Glooon. A my nie musimy się obawiać jazdy z Tobą? Wiesz, nie chcemy być przez całą drogę zestresowani.
- Spokojnie Tomek - powiedział na to Rafał - musisz tylko pilnować Glona, żeby nie zasnął
- Mam na to tabletki - odpowiada na to Glon
- Dla Ciebie na zaśnięcie czy dla nas na uspokojenie nerwów? 
- I takie i takie" 

"- Pamiętaj, jak jedziesz z Glonem i widzisz czerwone światło, to mów mu "zatrzymaj się, jest czerwone". Bo kiedyś tak jedziemy razem, ten przeleciał na czerwonym i mówię mu, że poleciał na czerwonym... A on na to... "Taaaak? Nie widziałem" 

Coś czuje, że to będzie epicka podróż. Pod wieloma względami. 
A dokąd to jedziemy? Do Istebnej proszę Państwa. Na finałową edycję Powerade Volvo MTB Marathonu... 
Szczerze mówiąc, to jestem trochę przerażony. 80km i 2800 w pionie... No przejechać to dam radę, ale ścigać się? Będzie ciężko. Szczególnie, że jeszcze przeziębienie do końca mnie nie odpuściło. Dwa najmocniejsze treningi w tym tygodniu na trenażerze. Łącznie tylko pięć godzin. Więcej nie dałem rady. Cholerka. Może być ciężko. 
Na szczęście sprzęt mniej więcej ogarnięty. Tylna opona na mleczku, przód się nie udał, ale przód nie jest konieczny... Hample ogarnięte.. może będą hamować. 

A mnie ogarnia coraz większy szał zakupowy. Będę sobie kupować 29era, mam budżet tak do 8 tysi. Na pierwszym miejscu w rankingu jest Canyon... A potem..? Nie mam pojęcia. Muszę przegrzebać alledrogo i wszystkie ibeje. Może coś się znajdzie... ;) No chyba, że właśnie Ty masz jakąś fajną ofertę, to pisz na mejla albo coś. 

Eh.. zawijam, bo zaraz zacznę wypisywać głupoty. 
Pozdro
Tomek

czwartek, 12 września 2013

Wizyta

[...]
- To mało prawdopodobne... Dobry humor, panie Tomku? Ostatnio jak pan u mnie był, to nie było tak kolorowo. Słaba forma, przemęczenie, nienajlepszy wyścig... Wiem, że może mieć pan zawahania nastroju...

- Ale nie biorę już tych tabletek! Czuje się lepiej. Dodatkowo poszedłem dzisiaj do agencji pracy, w której pracowałem, że już nie mogę, jestem zmęczony po treningach, zabuliłem dużo kasy za naprawę mojego koła... Jest coraz lepiej pani Doktor!

- Panie Tomaszu! Ale nie można odstawiać tabletek bez zgody lekarza. Przecież dobrze pan  o tym wie. A z tego co mówisz, to wnioskuje, że Twoja psychika jest już tak zniszczona, że myślisz, że czujesz się dobrze, podczas gdy tak właściwie nic się nie układa... Posłuchaj... wiem, że życie płata różne...

- Ależ pani niczego nie rozumie. Wiem, że ostatnio byłem przybity i w ogóle... Ale zaczęło dziać się dobrze w niedzielę, tuż po naszym spotkaniu, dzień po tym beznadziejnym wyścigu... Pojechałem sobie wtedy z kolegą... Tak mam kolegów! Ale pojechałem sobie z nim - Tomkiem-  na Dziewiczą Górę, żeby pokibicować naszemu trenerowi. Ale Rafał jak zwykle jechał swoje, więc doping mu wiele nie pomógł... Więc zaczęliśmy kibicować wszystkim innym. Wie pani, że to podnoszące na duchu, kiedy wspomaga się innych? Darliśmy ryje na tych biednych sportowców, którzy ledwo co jechali, bądź biegli pod górkę. Byli wykończeni, ale uśmiechnięci, gdy nas widzieli. Praktycznie żaden z nas nie przebiegł bez przyspieszenia. Nikomu nie pozwoliliśmy... I to uczucie, gdy pół miasteczka wyścigowego dziękuję ci za wspaniały doping... A potem z Rafałem pojechaliśmy na rundę rozjazdową. Pogadaliśmy sobie o ważnych sprawach - teamach, najbliższych startach, treningach...
Potem było już tylko lepiej.
W poniedziałek byliśmy u p. Grzegorza i rozmawialiśmy o planach na przyszły sezon. Będziemy szukać sponsora i może uda się rozwinąć naszą współpracę. Oby. Ale cały poniedziałek padało, więc zrobiłem tylko dwadzieścia kilka kilometrów rozjazdu.
Wtorek to typowy dzień treningowy. Po ustaleniach z Rafałem zrobiłem sobie prawie 4,5h szosy. Spotkałem piękną dziewczynę w sklepie, która mnie obsługiwała i kupiłem od niej dwie dobre drożdżówki. Bardzo udany dzień. Wieczorem sobie obejrzałem film...
W środę postanowiłem sprawdzić, czy ta dziewczyna w sklepie rzeczywiście była taka piękna. Więc pojechałem jeszcze raz 4h szosy. Niestety dzień wcześniej musiałem mieć niezłą bombę, bo dziewczyna była zupełnie inna niż sobie zapamiętałem. Ale przynajmniej zrobiłem dobry trening. I wieczorem odpocząłem.
Czwartek... to dzisiaj. Wstałem wcześnie, poszedłem do mojej agencji pracy podpisać rachunki. Przy okazji powiadomiłem ich, że potrzebowałbym pracy, ale nie jestem w stanie pogodzić jej z treningami. Deficyt na koncie, ale odpuszczam. Potem pojechałem sobie odebrać moje koło, które naprawiali prawie tydzień. Oddałem bez jednej szprychy, a musiałem zapłacić za dwie.. Bo drugą sami zerwali. No i wyszła z tego kosmiczna kasa, bo policzyli sobie za każdą po 12zł. Wszystko się układa!

- Panie Tomku... przykro mi to mówić, ale te tabletki... One powodują trochę zniekształcenie rzeczywistości. Prawdopodobnie żadna z tych rzeczy o których pan mówi się nie wydarzyła... Wiem, że to szokujące, ale...

- I wtedy do mnie zadzwonił. Spoko się rozmawiało, zaprosił na herbatkę i w ogóle. No i dostałem zlecenie. Nienormowany czas pracy, robię sobie przy biurku, w domu, przez neta. Tak się cieszę. Kasa może niewielka, ale zawsze trochę można dorobić. I nie koliduje mi to z treningami... Wszystko się układa!

- Maarek, Maarek. Możesz zapiąć pacjentowi pasy? Ok, dziękuję. Rozkręcał się na dobre.
Panie Tomku. Proszę mi teraz nie przerywać... To co Pan przeżywa, to nic innego jak...




Nie pamiętam co dalej dokładnie było...  Kazali postawić krzyżyk w jednym miejscu, mówili coś o ubezwłasnowolnieniu.. potem dałem sobie zrobić kilka zastrzyków. Pomogło. Tak się cieszę.

Teraz tylko muszę się przygotować na jutrzejszy wyjazd. Chociaż wszyscy wokoło mówią mi, że zostaję w domu i nic mi nie będzie, to ja już torbę mam gotową.
Trasa w Polanicy ma tylko 74 kilometry i 2100m przewyższenia. Już wiem jak pojadę. Tylko nie za bardzo rozumiem, czemu nie mam klamki w pokoju... czemu kaloryfer jest obłożony jakąś gumą... A wszystkie ściany są takie puste... kurde gdzie jest moja szafka?! No nie ważne. Jutro o 16 wyjazd. Więc muszę się szykować.

Dobra, dali mi kolejne tabletki. Biorę je, bo mówią, że to magnez. W końcu na wyścig się przydadzą.
Tylko czemu zawsze tak mi się chce po nich spać...


A tak na serio..
To chyba nie mogę pisać wieczorami...
Tomek-MTB : )


sobota, 7 września 2013

Powerade Volvo MTB Marathon - Wałbrzych.


Wiecie jakie to uczucie, kiedy musisz zrezygnować z pracy, bo jesteś ciągle przemęczony, szykujesz się do wyścigu, żeby w końcu w sezonie zaliczyć chociaż jeden z którego będzie się zadowolonym i pobijasz swój rekord w najniższym miejscu OPEN? 

 

Miałem nadzieję na dobry start. W Wiśle było zaledwie poprawnie, teraz chciałem trochę lepiej. Wypocząłem, potrenowałem, przygotowałem się... ale już na pierwszym podjeździe odpadłem od osób z którymi normalnie jechałem. Stwierdziłem, że jeszcze się rozkręcę... ale się nie rozkręciłem. Na wszystkich podjazdach cierpiałem, a na zjazdach trochę nadrabiałem. 
Tak to wyglądało przez 40km, potem złapałem laczka. Lekkie przecięcie na boku opony. Mleczko zalepiało, ale jak tylko wsiadałem na rower to od razu puszczało. Kilka razy próbowałem przytrzymać dłużej, ale ostatecznie i tak nic się nie udało, więc musiałem założyć dętkę. Cała ta historia z laczkiem zabrała mi prawie 20 minut. 
Potem było już tylko gorzej. Bomba goniła bombę, ja kaleczyłem. Zjazdy dawały mi już tylko chwilę wytchnienia. 
Przez cały wyścig walczyłem tylko i wyłącznie ze sobą, a nie z rywalami. 

Nie wiem co się stało. Cały mój "rytuał" przedstartowy był idealnie taki sam jak zawsze. Nic nie zmieniłem. Odpocząłem, byłem przygotowany... Po prostu to jest zagadka. Tym samym pobiłem swój rekord w najniższym miejscu OPEN. Praktycznie zamykałem stawkę. Siedemdziesiąte-kurdemol-trzecie miejsce. Bezradność, bezradność, bezradność. I to akurat w tym momencie, kiedy miałem w końcu zacząć coś jeździć. Cokolwiek. A to podcina skrzydła. 

 A najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie wiem co dalej robić. Wiadomo, odpocznę sobie przez dwa dni, bo jechałem w końcu 5h i 38 minut (co de facto też jest moim nowym rekordem na najdłuższy czas jazdy), ale co dalej? Jechałem słabo, bo jestem nadal przemęczony? Czy niedotrenowany? Fuck. Nie wiem. 

Mam teraz jeszcze trzy szansę, żeby się poprawić. Chciałbym chociaż mieć jeden start w tym sezonie, który wsadzę do teczki z napisem "Udane". Ale coraz bardziej zaczynam w to wątpić. 

Tomek 



wtorek, 3 września 2013

Bike Maraton - Wisła i zagadka motywacyjna.

Heh. 
Jakieś pięć minut temu, na moim fejsie  podzieliłem się info, że nie mam motywacji do pisania na blogu i że na relację z wyścigu trzeba będzie jeszcze poczekać. I tylko jak wysłałem tego posta to dopadła mnie chęć napisania jej. Fajnie nie? Poczekałem chwilę, z nadzieją, że mi to szybko minie, ale nie mija, więc piszę. 
Zapraszam. 

Wszystko zaczęło się w piątek około godziny 8:00, czyli dokładnie wtedy, gdy spotkałem się z Tomkiem Czerniakiem na dworcu głównym PKP w Poznaniu. Plan był prosty Poznań -> Katowice pociągiem, Katowice -> Wisła samochodem z p. Jasiem, który jechał prosto z delegacji. Ja skoczyłem do Biedry po paszę na podróż, Tomek kupował bilety. Niestety pani z okienka stwierdziła, że nie ma miejsc na rowery, ale chwilę później wydała nam kwitki, że byliśmy po bilety, ale nam ich nie wydała. Powiedziała też, że mamy spróbować wsiąść do pociągu i jak będą miejsca na rowery to konduktor bez dopłat nam wyda bilety. Ok, ok. Miejsca na rowerki zawsze się znajdą. I stało się tak, jak powiedziała.
Podróż minęła spokojnie i bez problemów. Mieliśmy w przedziale zjaranego chłopaka, który jechał na kurs spadochroniarski, kibica, który wracał z meczu... Nie nudziliśmy się. 

 Schody zaczęły się przy wysiadaniu w Katowicach. Wzięliśmy swoje bagaże, poszliśmy do przedziału rowerowego który był zaraz obok...Chcę ściągać rower i z niedowierzaniem stwierdzam, że złapałem laczka. Na oponie zalanej mleczkiem. Fajnie. Nie za bardzo wiem jak to mogło się stać... Przecież to jest niemożliwe. 
A jednak. Chwilę później, zorientowaliśmy się, że powietrze nie zeszło tak samo z siebie... tylko ktoś mu pomógł. Japa w oponie miała z osiem centymetrów. Jak stąd do Krakowa. "No psychopaci, no". 

Dobra. Mieliśmy dwie godziny, żeby ogarnąć sytuację. GPS -> "Sklep rowerowy Katowice" -> wskaż drogę. Trafiliśmy do mbike.pl. Fuks jak nigdy dotąd. Już myślałem, że trafię do zapchlonej dziury w której za normalną przyzwoitą oponę będę musiał zapłacić tysiąc pięćset sto dziewięćset (1500 100 900), a trafiłem na przyzwoity sklepik z Maxxisem Crossmarkiem za normalną cenę. Chociaż to. 

Dobra, streszczam się, bo jeszcze nie dojechaliśmy na miejsce wyścigu, a Tobie pewnie już nie chce się czytać. 

fot. Marysia Lipowiecka
Ruszliśmy z Katowic z p. Jasiem, bla, bla, bla, bla, bla bla. Pogoda była piękna. Stałem w drugim sektorze startowym (bo taki sobie wybrałem - jestem "krulem" swojego życia!) i czekałem na start. Założenie było proste - od początku jadę sobie wycieczkę. Hehe. Jakbym nie mógł w Poznaniu, nie?
I moje założenia od początku realizowałem. Jechałem spokojnie. Spadłem tak do trzeciego-czwartego sektora. Oj strasznie mnie to bolało. Szczególnie, jak zaczął się podjazd i zobaczyłem, że jadę tak mniej więcej, pi razy drzwi, koło dwusetnego miejsca. O fak! 
Nogi podpowiadały, żeby zacząć nadrabiać, bo zaraz ktoś z przyczepką i trzema sakwami mnie wyprzedzi, ale umysł podpowiadał co innego. Na gorąco wymyśla się głupie taktyki na wyścig, więc trzymałem się tej wcześniejszej - nie spalać, nie kwasić, nie sapać. 
Dopiero w połowie podjazdu ludzie zaczęli zwalniać, a ja ciągle swoim spokojnym tempem rozpocząłem wyprzedzanie. Tłok i ścisk niesamowity. W czubie o tyle jest lepiej, że nie musisz wyprzedzać na czwartego. Ale teraz nie byłem w czubie. 
Mniej więcej na końcu pierwszego podjazdu znalazłem się już odrobinę bliżej osób, z którymi mogłem rywalizować. Przy trasie niestety spotkałem Tomka Czerniaka - laczek i Rafała - skręcony łańcuch. 
Pierwsze zjazdy to istna masakra - nie można było się rozpędzić.A szkoda, bo zjeździki szybkie i fajne. 
Rozjazd MINI/Mega&GIGA dał trochę ulgi. Szosowy odcinek, bufet, skręt w lewo i ostro po płytach do góry. Nie spalałem - jechałem ciągle spokojnie. 
Na podjeździe spotkałem Romka Badurę. Zaczęliśmy sobie gadać. Opowiedziałem mu historię o oponie, potem planie na 29era, o tym jaką ramę miałbym kupić.. i tak se gadaliśmy i wyprzedzaliśmy kolejne osoby. Dołączył się wtedy też do nas kolega na (chyba) 29erze Cube. Powiedział, że czyta mojego bloga. Uh. Fejm. Jestem rozpoznawalny. I tak sobie razem jechaliśmy. 
Po ciężkiej sztajfie zaczęły się zjazdy, na których moich kompanów rozmów trochę zostawiłem. Potem było kilka hopek, ale znów nikt mnie nie doganiał. 
Dopiero asfaltowy długi podjazd przywiózł mi do mnie Romka Badurę i innych. Złapałem na bufecie jakieś żarcie - banana.
Po asfaltowym podjeździe czekała na nas terenowa sztajfa. Pamiętałem ja z zeszłego roku, ale niestety nie udało się jej wyjechać. Zresztą.. przypuszczam, że pewnie niewiele osób ją wyjechało... Jeśli w ogóle ktoś. I tak sobie prowadziliśmy nasze rowerki, potem na nie wsiedliśmy. 
Dogoniłem wtedy Marka Dudkiewicza, który miał chyba jakieś problemy z napędem. Romek pojechał do przodu, Marek nie odpuścił. Za to ja odpuściłem. Wiedziałem, że nie mogę sobie jeszcze na za wiele pozwolić. Trasa prowadziła małymi hopkami i krótkimi zjazdami. Nic wielkiego. Zjazdy szybkie, łatwe.. może jeden czy dwa znalazły się takie, gdzie trzeba było wiedzieć jak trzymać kierownicę. Tak poza tym to spokój. 
Wjechałem na drugą rundę. Nie miałem zielonego pojęcia, jak dam radę to wszystko przejechać jeszcze raz. Technicznie było łatwo, ale fizycznie to jeden z cięższych wyścigów. Na podjeździe po płytach to z dziesięć razy szukałem lżejszego przełożenia niż 22/36. Niestety nie było. 
Zatrzymałem się na bufecie w połowie sztajfy. Zatankowałem. I patrzę tak na drzewo i widzę oznakowania
GIGA/MEGA ->  a zaraz poniżej... II Runda <-     Czy to... na prawdę...? Tak! II runda była krótsza. Spojrzałem w niebo, powiedziałem "Dziękuje Boże" i skręciłem w lewo.
Bomba nadchodziła. Zaczęła pukać, ale nie chciałem jej otwierać. "O nie moja droga. Dzisiaj tak łatwo nie będziesz miała."
Wyprzedziło mnie dwóch kolarzy z GIGA. Na pierwszy rzut oka było wiadome, że przynajmniej jeden z nich jest z M2. Do mety koło 15 kilometrów. Przede mną ostatni długi podjazd... Wziąłem żelka. I przyspieszyłem. Zmniejszyłem odległość nas dzielącą, a na podejściu miałem jednego z nich już rzut kamieniem. Ale nie rzucałem. Stwierdziłem, że wolę rozwiązać to po sportowemu i gdy tylko wsiadłem na rower, dołożyłem kolejne waty. Na sztywnym podjeździe odjechałem jednemu, skróciłem dystans do drugiego... Ale ten nie zamierzał się poddawać, a ponad to dobrze zjeżdżał.
Doganianie trwało długo. Pogadaliśmy chwilę i okazało się, ze jest z M3, ale nie chciałem odpuszczać... Jechałem tyle ile fabryka dała. 
Pierwszy raz od dawna czułem moc do końca wyścigu, więc i tego kolarza zostawiłem. 

Ja lotom! 

Zjechałem z rundy i skierowałem się do mety. Ostatni podjazd w korbach, potem już tylko z górki. Niebezpiecznie - bo po asfalcie. Prędkości grubo ponad 60 km/h, ale myślę już tylko o mecie. Wpadam na krótki singiel, kilka razy chwytam za klamki, potem znów wpadam na afalt i już wiem, że to ostatnie metry. 
W korbach do mety... i jestem już po wyścigu. 
Zadowolony z siebie. Zadowolony, że dojechałem, że żyję. 
Po tygodniu bez żadnego treningu (sic!) obawiałem się bomby na pierwszym podjeździe. 



Samopoczucie dobre, ale liczby już nie tak wesołe. 
24msc OPEN i 12 w M2. 
Do poprawy. 


A okazji w tym sezonie jeszcze kilka będę miał. 
Już za kilka dni Wałbrzych... od Golony. 


poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Puk, puk - Bike Maraton w Szklarskiej Porębie

Hej.
Dzisiaj ku uciesze pewnej części moich czytelników będzie na prawdę krótko:

Jadę sobie wyścig w Szklarskiej i już mam bliżej niż dalej do mety i przychodzi ona. Dawno jej nie spotkałem. Ani na wyścigu, ani na treningu.

Grzecznie puka.
Pytam - "Kto tam?"
Odpowiada - "To ja bomba."

I postanowiła zostać aż do końca.


A potem zgon, zgon, zgon, meta, zgon.


Liczby:
80km, 2100 m przewyższenia, 4h 21 minut.
22 msc OPEN i 12 w M2.












niedziela, 11 sierpnia 2013

Powerade Volvo MTB Marathon - Korbielów

Hej, 
po wzmożonym ruchu na moim blogu zauważyłem, że kilka osób chciałoby się dowiedzieć jak mi poszło w Korbielowie. Tak właściwie to nie chciało mi się pisać tego, jednak ostatecznie stwierdziłem, że napiszę kilka słów.

Na miejsce przyjechaliśmy dzień wcześniej i już od godziny 16 prawie ciągle padało. Wieczorem, zaraz po zmroku zaczęły się burze, które trwały przez większość nocy. Rankiem jednak przestało mocno padać i tylko lekko mżyło. Do tego chmury były bardzo nisko i ograniczały widoczność. 
Równo o godzinie 10 wystartowałem kolorowy peleton na zmodyfikowaną trasę wyścigu. Od początku tempo było bardzo spokojne. Wpierw jechaliśmy za samochodem i dopiero na pierwszym podjeździe stawka zaczęła się rozciągać. Ja wtedy jakimś cudem (pewnie natchnienie z Góry) zauważyłem, że mam wykręconą śrubę od mocowania klocków hamulcowych, jednak dzięki Adamowi Ślązakowi bardzo szybko się z tym uporałem. 
Pierwszy podjazd jechałem spokojnie, lecz nawet te tempo pozwalało mi wyprzedzać kolejne osoby. Zostawiłem za sobą p. Jasia, Romka Badure i łykałem kolejne osoby. Na zjazdach, które zaczęły się po kilkukilometrowej wspinaczce też sobie dobrze radziłem. Oczywiście mistrzem zjazdu nie jestem, więc nie odjeżdżałem, ale też nie traciłem. I to mnie bardzo cieszyło, bo warunki na trasie nie były łatwe. Wszystko było mokre, śliskie, lecz na szczęście nie było dużo błota. 
Po dobrych dwudziestu kilku kilometrach wyścigu, na szybkim zjeździe, złapałem laczka. Lekko rozciąłem tylną oponę i niestety nawet mleczko w tym wypadku nie pomogło. Szkoda. Ja zabrałem się za szybki pit-stop, a grupa z którą jechałem pojechała dalej... i po kilku minutach wróciła, oznajmiając, że źle jedziemy. Byłem lekko zdezorientowany, ale rzeczywiście taśmy na drzewach nie były od MTB Marathonu - trafiliśmy na trasę innego wyścigu. Jadąc na zjazdach mogłem tego nie zauważyć. W końcu jadąc prawie 40 km/h nie przyglądam się taśmom, tylko trasie. 
Założyłem dętkę, napompowałem i zacząłem wracać. Moja nadprogramowa runda miała nieco ponad 6km. Jak już wróciłem na trasę, wylądowałem na szaaarym końcu stawki. Tak właściwie to bez problemu mógłbym w tym momencie zrezygnować, ale czułem się za dobrze, żeby odpuścić ściganie - zabrałem się za nadrabianie. 
Jechałem na prawdę mocno. Tyle ile fabryka dała. Przez pierwsze kilometry nikogo nie spotkałem, ale potem zacząłem wyprzedzać kolejnych zawodników. 
Trasa była poprowadzona bardzo ciekawymi szlakami. Dużo singli i trudnych zjazdów. Podjazdy długie i nie za bardzo strome - czyli takie jakie lubię. Miałem też małe problemy z młynkiem, więc prawie wszystko ładowałem ze średniej tarczy. 
I tak się toczył dalej wyścig. Jechałem mocno i doganiałem kolejne osoby. Na bufecie złapałem żelka, zawodnik SCS pomógł mi dokręcić koszyk od bidonu (wtf?! jak on mógł się odkręcić?) i poleciałem dalej. 
Moją bolączką było to, że nie wiedziałem wtedy dokładnie który jest kilometr i ile jeszcze mam do mety. Nie zaprzątałem tym jednak głowy, tylko robiłem swoje. 
Zaczęły się zjazdy. Bardzo spodobał mi się singiel po kamieniach i korzeniach. Wymagający, stromy, śliski... Jeszcze kilka miesięcy temu bym w ogóle nie myślał, żeby tam zjeżdżać. A teraz zjeżdżałem i wyprzedzałem. W końcu singiel przemienił się w szeroką drogę, na której puściłem się mocniej. Niestety. Dobiłem. 
No i znów laczek. Nie miałem już dętki, więc poprosiłem kogoś. Ściągam koło, sięgam po pompkę... a jej w kieszonce nie ma. No to świetnie. Musiałem gdzieś zgubić. Stwierdziłem, że olewam wymianę i biegnę do mety. Zbiegłem stokiem, potem ścieżką z kamieniami, dobiegłem do asfaltu. Wiedziałem, że mam już tylko kilkaset metrów do przebiegnięcia. Udało się - ukończyłem. 
Z satysfakcją stanąłem przy bufecie i gdy się posilałem zobaczyłem coś, co mnie bardzo zaskoczyło. Precyzyjniej - nie coś, tylko kogoś. Właśnie na metę wjeżdżała Michalina Ziółkowska... Zaraz, zaraz. Złapałem dwa laczki, zgubiłem trasę i jestem przed Michaliną? Coś jest nie tak. I to bardzo. 
Poszedłem do samochodu ogarniajacego pomiar czasowy i przedstawiłem sytuację. 
I rzeczywiście coś było nie tak. 

Przed ostatnimi zjazdami był usytuowany rozjazd na MEGA/GIGA. Tam giga miało wjeżdżać na krótką rundę i wrócić w ten sam punkt. Przez mojego laczka i zgubienie trasy straciłem tyle czasu, że nie załapałem się na ten rozjazd. Tylko o tym nie wiedziałem. Zmiana trasy tuż przed wyścigiem i niewiedza o ilości przejechanych kilometrów spowodowały, że walczyłem dalej. Potem złapałem tego drugiego laczka, bieg do mety... i wszystko po to, żeby wcześniej dowiedzieć się o swoim DNF-ie. 

Trochę byłem zły, sfrustrowany, zniesmaczony, że org dał tak niski limit czasowy (połowa stawki na niego się nie zmieściła). Ostatni zawodnik dystansu giga, który zmieścił się w limicie, skończył wyścig przed godziną 16. Ostatni zawodnik dystansu mega, kończył po 19. Do przemyślenia.


Ale z całej tej historii wyciągam wiele pozytywów. Jest forma. Albo idzie. Trudno to określić. Mimo różnych przeciwności losu, na wyścigu je
chało mi się wyśmienicie. Tak można to określić. Zostawiłem za sobą zawodników, z którymi normalnie przegrywam. Dodatkowo... cały wyścig był dla mnie przyjemny. Nie miałem żadnego kryzysu, żadnych dołków itp. Ludzie po wyścigu narzekali, że straszliwie ciężko i okropnie... a mi jechało się miło i przyjemnie. To może znaczyć tylko jedno... dwa tygodnie w górach zrobiły swoje. 

Teraz muszę tylko trochę poczekać na kolejny wyścig, żeby potwierdzić, że jest dobrze. 

Pozdro!
Tomek-MTB 

środa, 7 sierpnia 2013

Jeden wakacyjny dzień - czyli jak stać się kibolem.

Właśnie siedzę sobie przy moim biurku, w Poznańskim mieszkanku na dużym osiedlu. Tak właściwie jeszcze kilkadziesiąt godzin temu byłem w górach i tam świetnie spędzałem wakacje... Tak. Zapadną mi w pamięci na długo. Szczególnie kilka dni. Jeden z nich był wyjątkowo udany.

Dwie poprzedzające doby spędziłem w łóżku. Można powiedzieć, że były to jedyne dwa dni, które nie udały mi się na tych wakacjach. A co było powodem? Jakaś głupia grypa żołądkowa, albo coś podobnego. Ale trudno. W piątek rano obudziłem się dobrej myśli i rzeczywiście prawie dobrze się czułem. Dopiero po śniadaniu zacząłem się zastanawiać czy mój wyjazd do Bukowiny i do Gliczarowa w ogóle ma sens. Szczerze mówiąc w pewnym momencie już stwierdziłem, że nie jadę, ale chcąc oznajmić to Dominice z którą już byłem umówiony na Gliczarowie jakoś mi się przemieniło. Szybko wykorzystałem chęć jazdy i dosłownie w trzy minuty byłem gotowy i już jechałem w stronę Tatr.
Już po pierwszych kilku kilometrach poczułem się lepiej. Wtedy już wiedziałem, że dobrze zrobiłem jadąc pokibicować na Tour de Pologne.
Szybko przejechałem moją pierwszą premię górską - przełęcz Knurowską i po zjeździe skierowałem się w stronę Bukowiny.
Pogoda była zacna. Tak jak niezmiennie od kilku dni ciągle dawała z góry lampa. Wyglądało na to, że kolarze pod Gliczarowem dzisiaj będą wypacali siódme poty.

Koło Białki Tatrzańskiej zamknęli ruch. W końcu nie dziwne. Skoro jedzie taki wyścig jak TdP to ruch jest zablokowany.

Zostałem sam. Szoska tylko dla mnie. Fajnie nie? I Ci ludzie którzy widząc kolarza od razu myślą, że to na pewno ten z Touru i Ci machają. 

Zdziwko. Myślałem, że samochody teamowe mają jakieś przepustki i ich nie zatrzymują. A tutaj takie coś. 

I tak sobie przejechałem koło samochodów i nagle zobaczyłem kolarzy. Albo rowerzystów. I coś mi tu nie pasowało. Trasa oznakowana, balony, banery... Dobra będzie wyścig. Ale co robią tutaj Ci ludzie? Przypomniałem sobie - TdP Amatorów. 

I zaczęło pojawiać się coraz więcej i więcej tych kolarzy. Ja swoim tempem ciągle pokonywałem sobie podjazd do Bukowiny, a oni mi po kole. Fajnie. 

Nawet z dziećmi sobie piątki przybijałem. 
No i dojechałem do mety wyprzedzając na ostatnim podjeździe ze 100 osób. Wszystko tak szczelnie zamknięte, że nigdzie sobie nie mogłem zjechać. Ci co przed metą siedzieli mi na kole odwalili potężny finisz, dziwiąc się, że tak łatwo mnie urwali. Potem to ja się jednak bardziej zdziwiłem, gdy chwilę później dostałem piękny metal za ukończenie wyścigu. Spoko. Nie buntowałem się. Zacząłem szukać jakiegoś bufetu.

Ale nie znalazłem. Szkoda. Skoczyłem do sklepu i spytałem o drogę na Gliczarów. Jakieś dwa laczki, powiedziały, że tam i tam najlepiej a ja uwierzyłem. I tak rąbałem naokoło przez 15 kilometrów. Trudno. Przynajmniej więcej km (i przewyższeń też) sobie nabiłem. 

Ale w końcu dotarłem na miejsce. 

Chwilę popatrzyłem co i jak, poczekałem na Dominikę, Bartka, Nikolę, Magdę i zabraliśmy się kibicowania. 

I tak generalnie napomknę tylko, że tutaj zaczyna się najlepsza zabawa ever. Pierwszy raz w życiu to ja miałem patrzeć jak ktoś się ściga. 


Bardzo szybko dowiedziałem się, że jestem jednym z największych fanów Tomka Marczyńskiego. 

I już na pierwszej rundzie darłem ryjka: "DAAAAWAJ TOMEK"


Inni też się nieźle starali

Ale do Tomka to im było daleko.  


Tutaj godzi się podać pewną krótką opowiastkę. Przez (prawie) wszystkie rundy towarzyszył nam bardzo przemiły, ale staranie wykonujący swoją pracę, pan strażak. Na pewno miał na imię Staszek. Tak. Nazwijmy go pan strażak Staszek. No i pan strażak Staszek bardzo pilnował, żebyśmy przypadkiem nie przeszkodzili zawodnikom w spinacze. Bardzo mocno pilnował. Nawet do tego stopnia, że zaproponował Dominice:  "Chcesz zarobić 500zł?" A potem było: "Ej, dajcie jednego z kamizelką". "Proszę zejść z drogi! Ja mogę! Wy nie!" Wszyscy podziwialiśmy pana strażaka Staszka, że tak pięknie wykonuje swoją pracę. Niestety po dwóch rundach pan Staszek stracił na efektywności. Wyglądał na zmęczonego, zaczął nam trochę odpuszczać (mogliśmy nawet jedną stopą stać na asfalcie!). Po trzeciej rundzie pan strażak zaczął tropić węża. Zygzakiem w końcu łatwiej ładować pod taką stromą górkę. Zresztą z górki też. Przynajmniej strażakowi. Długo się zastanawiałem co się stało panu Staszkowi, ale teraz już wiem. To pewnie ten upał mu zaszkodził. Mam nadzieję, że biedakowi nic się nie stało, bo na piątej rundzie już nie było go z nami. 
I tutaj znów widać pana Staszka. To chyba już czwarta runda, bo Bartek na kawałek stopy na asfalcie a Strażak Staszek nie reaguje. 

A w międzyczasie, Tomek jeździł i golił premie. Hop jedna, hop druga, hop trzecia. A co tam. W końcu wymienił buta podczas etapu, to doszło mu tak z +50 watów. 


I darliśmy się gdy tylko przejeżdżał. 

A tak mniej więcej wyglądał podjazd z perspektywy bikera. 

I teraz chyba najlepsza rzecz w całym dniu - wypychanie towarówy. Jak już przejechali sędziowie, przejechały samochody i zostali sami zmęczeni kolarze to trzeba było jakoś pomagać. Najbardziej chyba zrozumieją to ludzie, którzy na własnej skórze poczuli co to jest ostatnia sztajfa na wyścigu. Chwytało się kolesia za plecy, albo jej dolną część, i ładowało się ile sił w nogach na górę. I nie ważne jakiej narodowości był to bardzo ładnie dziękował. I wszystkim się to bardzo podobało. Więc pomagaliśmy. O tak. Chciałbym być tak wypychany na ostatnim podjeździe na maratonie. 

Tak to wyglądało mniej więcej z perspektywy wypychającego. Trochę trzęsie kamerką, ja drę ryjka, ale generalnie wiadomo o co chodzi. 
Na ostatniej rundzie strasznie długo czekaliśmy na Tomka. Nie za bardzo wiedzieliśmy o co chodzi, bo w końcu miał bronić koszula górala. Kiedy w końcu pojawił się od razu Bartek zabrał się za wypychanie, potem ja dałem zmianę. Biegłem długo, wiec miałem czas na pogawędkę. Spytałem czy wygrał, powiedział. "Haha. Wygrałem." To w nagrodę przebiegłem jeszcze dobre sto metrów więcej. Należy się chłopakowi.

Ale w końcu trzeba było się zwijać. Miałem 50 kilometrów do domu i jakieś 1,5 godziny do zmroku. Zaliczyłem premię na Gliczarowie, i jechałem oglądając widoki i dwudzieste towarówy. Ale mimo, że towarówa, po ciężkim górskim etapie to i tak byli poza moim zasięgiem. <płacze>

Zjechałem z trasy na której bardzo dużo ludzi mi kibicowało, co było nawet przyjemne. Hehe. A Ci sobie stali. Trzeba było przyjechać wcześniej i kibicować a nie grzać miejsca w korku. Jeszcze sobie poczekacie moi drodzy. 

Towarówy nie dałem rady złapać, ale rozjazdowicza już tak. Ba, nawet go potem wyprzedziłem. 

I zrobiłem to w tak spektakularny sposób, że nawet helikoptr się moją akcją zainteresował. 


Moja tempówka życia zakończyła się sukcesem, bo mimo tego, że musiałem zaliczyć kilka premii górskich na drodzę do swojego domu to udało się tam dotrzeć przed zmrokiem. 
I tak potem nie mogłem zasnąć. Cały dzień w emocjach. Coś pięknego. 
Takie kibicowanie to... świetna sprawa. Szczególnie z taką ekipą jak Dominika, Bartek, Magda i Nikola... A i jeszcze do tego kiedy zawodnik któremu się kibicuje goli premię jedną po drugiej i wygrywa koszul górala. Coś pięknego. Coś pięknego.... Coś pięknego. 
Amen.